24 listopada 2013

Fotografia kulinarna


Nie znam kuchni meksykańskiej, może dlatego nie pamiętam, co wtedy jadłam. A może dlatego nie pamiętam, gdyż coraz łatwiej zapominam niedawne wydarzenia? A może dlatego nie pamiętam, ponieważ coraz łatwiej zapamiętuję jedynie to, co najbardziej istotne? Inaczej: zawsze zapamiętywałam to, co najbardziej istotne, na przykład ogólny klimat wydarzenia czy spotkania, a także tego wydarzenia lub spotkania istotny sens, jednak obok wspomnianej syntezy mój umysł spontanicznie analizował również szczegóły zdarzeń, w których brałam udział, to znaczy zauważał je i zapisywał w pamięci, czego jednak od pewnego czasu wydaje się już nie czynić.
 
A może dlatego nie pamiętam, co wtedy jadłam, gdyż wybierając potrawę koncentrowałam się na jej składnikach, na zawartości węglowodanów, których powinnam unikać. Pamiętam, że zamówienie ostatecznie ucieleśniło się w postaci dwóch kukurydzianych placków, w które zawinięto dwa rodzaje mięsa, i że zamówiona mniej ostra wersja potrawy była smaczna. Nie pamiętam jednak, jaka zupa poprzedziła danie główne. A może w ogóle nie zamówiłam zupy? A może jednak? Tak, chyba jadłam zupę, jadłam ze ściśniętym przełykiem, zastanawiając się, jak trzustka zareaguje na smaczny makaron wypełniający talerz.
 
Wszystkie trzy (Ewa, Katarzyna oraz Alicja - jak przekornie przedstawiłam kelnerce naszą trójkę, gdy owa wcześniej uznała za stosowne poinformować nas jak ma na imię) zamówiłyśmy zupy, każda inną, o ile dobrze pamiętam. Siedziałyśmy wtedy, nie tak dawno, miesiąc temu, w sporej ale przytulnej restauracji w miejscu, którego odnowione wnętrze odwiedzałam po raz pierwszy, a którego stare zewnętrze znałam z dawnych czasów, z częstych bytności w tym mieście, podczas których moja łódzka rodzina i moi łódzcy znajomi tradycyjnie wskazywali na brudną szarą ścianę mijanej monumentalnej budowli w stylu neoromańskim, typowym dla świątyń: - To jest fabryka. Fabryka Poznańskiego. - przypominali.
 
*
 
Kiedy na początku drugiego tysiąclecia zabytkowe obiekty dziewiętnastowiecznej fabryki wyrobów bawełnianych poddano rewitalizacji, wieść o przeznaczeniu odrestaurowywanej budowli na współczesną świątynię różnorodnej konsumpcji dotarła do mnie, ale osobiście mogłam zobaczyć ciekawe efekty podjętej renowacji dopiero miesiąc temu, kiedy Ewa zaproponowała kolację w murach dawnej manufaktury.
 
Nowe architektoniczne wrażenia oraz wcześniejsze spotkanie z Ewą Filipczuk, która w swoim łódzkim domu w towarzystwie urodzinowego torcika tiramisu oczekiwała na spóźniające się podróżniczki, wreszcie jeszcze wcześniej przebyta tego dnia droga z południa ku północy kraju, jak również mijane krajobrazy, to wszystko mogło sprawić, że mózg wypełniony wieloma wrażeniami dnia, o zmierzchu dnia, kiedy zasiadałyśmy do meksykańskiej kolacji w łódzkiej manufakturze, nie zapamiętał kulinarnej treści posiłku. Nie pamiętam ani tego, co jadłam ja sama, ani tego, co ze smakiem zajadały moje towarzyszki. Pamiętam jednak to, co jest najistotniejsze, czyli nastrój i klimat naszego spotkania przy stole: niewymuszoną serdeczność, naturalną otwartość, potoki słów, zdrowy śmiech.
 
Zanurzona w tamtą chwilę, zajęta współbyciem przy tamtym stole, nie pomyślałam o zapisaniu w pamięci mojego sprytnego telefonu obrazu tego, co postawiono przed nami na stole, jak uczynię następnego dnia, gdy w południe Kasia i ja ruszymy dalej ku północy. Pomyślę sobie wtedy, że dyskretne – ale nie za bardzo dyskretne - obfotografowywanie podawanych w restauracjach potraw, oprócz funkcji mnemonologicznej (w stosunku do mnie) może również pełnić funkcję motywacyjną (w stosunku do personelu). Mój mały cyfrowy fotoaparacik może mieć podobne mobilizujące oddziaływanie na obsługę restauracji, jakie w pewnym dawnym filmie miał mały laboratoryjny alkomacik w rękach Wiesława Michnikowskiego.


.