Za morskimi rybami nie przepadam,
chociaż od urodzenia mieszkam nad morzem. Za rybami rzecznymi i
stawowymi również nie przepadam, chociaż moje miasto leży nad zarybioną
rzeką i chociaż w okolicy nie brakuje zarybionych stawów. Za dziećmi
jako takimi również specjalnie nie przepadam, ale ponieważ lubię ludzi,
lubię więc również dzieci - jak ludzi, i jako ludzi. Lubię nawet takie
dzieci, które lubią ryby.
*
Jako
porządna katoliczka staram się w piątki jeść rybinę, chociaż jej nie
lubię, szczególnie że klusek, pierogów i naleśników jeść nie powinnam ze
względów dietetycznych. Ze względu na te ostatnie, ryby staram się
jednak jadać, czemu sprzyjają obowiązujące mnie dni bezmięsne oraz
wyprawy w okolice portu lub plaży, nawet jeśli nie wypadają w piątek.
Wtedy i tamże - o dziwo - jem je ze smakiem.
Tego
lata zasmakowałam w bałtyckim dorszu, którego dotychczas nie darzyłam
specjalnym uznaniem, serwowanym w jednej z portowych smażalni, z masłem
czosnkowym z dodatkiem zielonego koperku. Polubiłam też świeżutkiego
dorsza atlantyckiego nabywanego w wielkim hipermarkecie z dala od plaży,
ponieważ mięso ma mięsiste i nie ma zapachu ryby. Polubiłam również
pstrąga kupowanego prosto ze stawu zasilanego źródlaną wodą, którego
przed smażeniem nacieram pastą z anchois. Może więc nie tyle pstrąga, co
anchois polubiłam? Sardela składająca się na to coś, to jednak także
ryba, jakby nie było.
Najbardziej jednak polubiłam ryby konsumowane w towarzystwie Katarzyny Wichrowskiej,
której apetyczna kulinarna obecność stanowi najlepszą ich przyprawę.
Lubię patrzeć, jak Kasia wsmakowuje się w zjadane ryby, lubię patrzeć,
jak nienachalnie wmusza ryby w swoje córeczki. Lubię dzielić jej radość z
każdego fileta, czy każdej tuszki z apetytem pochłoniętej przez Panny
Wichrowskie podczas ich letnich odwiedzin. Podczas pobytów nad morzem
stopień zainteresowania dziewczynek serwowaną rybiną stanowi dla Kasi
główne kryterium wyboru tej, a nie innej rybnej placówki
gastronomicznej.
*
Mieszkając
od urodzenia nad morzem, nie od zawsze doceniałam jego walory. W
czasach młodości wolałam latem uciekać od mojej nadmorskiej codzienności
w głąb kraju, ale również w pozostałe pory roku nie szukałam kontaktu z
morzem, którego urodę odkryłam dopiero przekroczywszy czterdziestkę.
Nadal jednak nie przepadam za morzem w czasie letniego najazdu turystów.
Wolę nadmorskie spacery w jesienny i wiosenny, a nawet zimowy czas.
Lubię sztorm, lubię wicher, lubię uderzenia ziarenek piasku podrywanych
do lotu przez wiatr. Lubię modlić się wtedy, lubię myśleć wtedy o mocy
Ducha, lubię rzucać słowa modlitwy na Wiatr.
Wyjątkowo
dobrze jednak znoszę rozgrzaną upałem i rozkrzyczaną tysiącem
jarmarcznych atrakcji patelnię nadmorskiej promenady, gdy wędrujemy po
niej - Kasia i ja - w towarzystwie Panien Wichrowskich, które obdarzone
zasadniczo dobrym wyczuciem smaku i ogólnie wybredne w wyborze potraw,
rzucają się wtedy na czipsy na patyku, na owoce w polewie, na
syntetyczne marshmallows, na fluorescencyjne napoje, na cokolwiek
niemal. Ciągną nas do wesołych miasteczek, na dmuchańce, na trampoliny,
każą zamykać się w kulach unoszących się na wodzie, ciągną do kina, w
którym trzęsą się fotele, drży podłoga, wieje wiatr, kropi deszcz, i po
którym fruwają fantazyjne stwory. Lubię wtedy oglądać moje nadmorze ich
oczyma.
*
Często
w życiu powtarzałam, że nie boję się samotności. Było to w czasach,
kiedy moje życie wypełnione było ludźmi. Od dziesięciu lat, od czasu,
kiedy życie zaczęło wyludniać się z powodu moich kłopotów ze zdrowiem, a
także z powodu mojego świadomego krytycznego ograniczenia kontaktów z
większością dawnych znajomych, podobne stwierdzenia nie przychodzą mi
łatwo. Nadal nie boję się samotności psychicznej, zaczęłam jednak bać
się samotności fizycznej - zaczęłam bać się słabości, choroby,
niesprawności. Kiedyś o tym nie myślałam.
Czasami mówię o samotności Kasi Wichrowskiej, mojej przyjaciółce z internetu,
na co rozbawiona odpowiada, że w całym swoim życiu, o jedno pokolenie
krótszym od mojego, pewnie nie poznała tylu ludzi, co przez kilka
ostatnich lat - przeze mnie. Jednak wie, o czym mówię: przyjaciel
wszystkich jest niczyim przyjacielem.
*
Jesteśmy
jedynakami: Kasia i jej mąż, i ja. W odróżnieniu od Państwa
Wichrowskich posiadam jednak potężną rzeszę kuzynek i kuzynów, z którymi
utrzymuję dość bliskie kontakty, czasami podtrzymywane poprzez ich
dzieci, czyli moich ciotecznych siostrzeńców lub bratanków. Tego lata
jedna z moich siostrzenic wychodziła za mąż, a ślub wypadał akurat
podczas Kasi i mojego przejazdu z południa kraju, gdzie z jej rodziną i
serdecznymi znajomymi, których niniejszym serdecznie pozdrawiam,
spędziłam część lata, na północ, gdzie Pani i Panny Wichrowskie miały
spędzić część lata u mnie i ze mną. Po drodze więc czekała nas atrakcja
specjalna, w postaci kaszubskiego weseliska mojej krewnej.
Panny
Wichrowskie bardzo poważnie odpowiedziały na zaproszenie na pierwszy w
ich kilku i kilkunastoletnim życiu ślub i wesele. Starsza Panna
Wichrowska nie wyobrażała sobie pojawienia się na uroczystości bez
specjalnie na tę okazję zakupionej kreacji: prostej i eleganckiej
sukieneczki w kolorze łososia, specjalnie dobranych łososiowych czółenek
oraz kolorowego zwiewanego szala do okrycia nagich ramion. Młodsza
Panna Wichrowska zadowoliła się sukieneczką w kwiatki z dawnych zapasów
starszej siostry, ozdobioną w talii fantazyjną szarfą.
Moi
liczni krewni przyjęli moje towarzyszki bardzo serdecznie, jakbym
pojawiła się na weselu z ukrywaną dotychczas córką i wnuczkami. W
oczekiwaniu na rozpoczęcie ceremonii w przytulnym barokowym kościółku,
Panna Wichrowska niesiona falą otaczającej nas rodzinnej atmosfery,
szepnęła, że możemy przedstawiać się (one - powiedzmy „Wichrowskie”, ja -
powiedzmy „Kowalska”) jako „Rodzina Wichrowalskich”.
*
Ślub
był prosty i piękny - pięknem młodej pary, pięknem słonecznego dnia,
pięknem kościoła, pięknem śpiewu i pięknem żywej wiary, która łączyła
zdecydowaną większość uczestników uroczystości, podczas której Kasia
Wichrowska wydawała się odpływać we wspomnieniach do pamięci własnego
ślubu przed laty.
Weselisko
natomiast było ludne, huczne, z kapelą, z tańcami, ale bez częstych w
takich razach sprośnych przyśpiewek i żartów, z dobrym i sutym
jedzeniem, w którym oczywiście nie zabrakło ryb serwowanych na kilka
sposobów. Z wcześniejszego zaproszenia zrozumiałam, że planowany jest
jedynie obiad i deser. Kiedy przy podaniu na stoły czwartego czy piątego
drugiego dania, zaskoczona powiedziałam o tym jednemu z krewnych, ten
zaśmiał się: - Dziewczyno, to są Kaszuby!
Dalsza
część naszych wspólnych wakacji upłynęła również wśród tłumów ludzi,
tym razem wypełniających nadmorski deptak i plażę tak gęsto, jak chyba
nigdy dotąd w sezonie wakacyjnym. Miałam okazję obserwować niezliczoną
ludzką masę przewijającą się przed oknem kawiarenki z widokiem na morze,
w której lubię posiedzieć przy domowych wypiekach serwowanych przez
właścicielkę. Kiedy przed moimi oczyma zwartym szykiem kroczyli
promenadą spacerowicze, jeden obok drugiego i jeden za drugim, ramię w
ramię, plecy w pierś, Kasia na równie zatłoczonej plaży pilnowała
córeczek ujeżdżających unoszące się na powierzchni morza gumowe delfiny i
orki, które bardzo pasowałyby do rybiego klimatu niniejszej notki,
gdyby na swoje nieszczęście nie należały do gromady ssaków.
*
Ze względu na czasowy i topograficzny rygor narzucony przez czekający nas ślub i wesele, nie udało się tego lata odwiedzić Ewy Filipczuk. Z tego samego powodu nie udało nam się spotkać w triadzie SławekP, Kasia Wichrowska i Prowincjałka,
w której krok po kroku wypracowujemy wspólną koncepcję zawodowej
współpracy. Podczas krótkiego postoju w stolicy spotkałyśmy się
natomiast na szybkim imieninowym podwieczorku z zaprzyjaźnioną z Kasią
naszą koleżanką blogerką Zasznurowaną, świętując w ten sposób przypadające tego dnia imieniny Młodszej Panny Wichrowskiej, która zasadniczo imienin nie obchodzi.
Zasznurowana, znana również jako Róża Lewanowicz, autorka powieści sensacyjno-kryminalnych,
towarzyszyła nam przez całe wakacje w swojej najnowszej powieści
„Przebudzona”, którą Starsza Panna Wichrowska czytała z wypiekami na
twarzy, odraczając lekturę ostatniego rozdziału na potem, na deser, żeby
za szybko nie skończyć czytania książki, która tak ją wciągnęła. Sądzę,
że można wierzyć literackiemu smakowi Starszej Panny Wichrowskiej,
kiedy mówi, że powieść Róży jest dobra, tak jak można wierzyć smakowi
kulinarnemu obu Panien Wichrowskich, które w przeciwieństwie do ryb,
mają zdecydowany głos w bardzo różnych sprawach, a który przez ich
rodziców jest zawsze z uwagą wysłuchiwany.
.