8 października 2015

Ryby i dzieci

Za morskimi rybami nie przepadam, chociaż od urodzenia mieszkam nad morzem. Za rybami rzecznymi i stawowymi również nie przepadam, chociaż moje miasto leży nad zarybioną rzeką i chociaż w okolicy nie brakuje zarybionych stawów. Za dziećmi jako takimi również specjalnie nie przepadam, ale ponieważ lubię ludzi, lubię więc również dzieci - jak ludzi, i jako ludzi. Lubię nawet takie dzieci, które lubią ryby.

*

Jako porządna katoliczka staram się w piątki jeść rybinę, chociaż jej nie lubię, szczególnie że klusek, pierogów i naleśników jeść nie powinnam ze względów dietetycznych. Ze względu na te ostatnie, ryby staram się jednak jadać, czemu sprzyjają obowiązujące mnie dni bezmięsne oraz wyprawy w okolice portu lub plaży, nawet jeśli nie wypadają w piątek. Wtedy i tamże - o dziwo - jem je ze smakiem.

Tego lata zasmakowałam w bałtyckim dorszu, którego dotychczas nie darzyłam specjalnym uznaniem, serwowanym w jednej z portowych smażalni, z masłem czosnkowym z dodatkiem zielonego koperku. Polubiłam też świeżutkiego dorsza atlantyckiego nabywanego w wielkim hipermarkecie z dala od plaży, ponieważ mięso ma mięsiste i nie ma zapachu ryby. Polubiłam również pstrąga kupowanego prosto ze stawu zasilanego źródlaną wodą, którego przed smażeniem nacieram pastą z anchois. Może więc nie tyle pstrąga, co anchois polubiłam? Sardela składająca się na to coś, to jednak także ryba, jakby nie było.

Najbardziej jednak polubiłam ryby konsumowane w towarzystwie Katarzyny Wichrowskiej, której apetyczna kulinarna obecność stanowi najlepszą ich przyprawę. Lubię patrzeć, jak Kasia wsmakowuje się w zjadane ryby, lubię patrzeć, jak nienachalnie wmusza ryby w swoje córeczki. Lubię dzielić jej radość z każdego fileta, czy każdej tuszki z apetytem pochłoniętej przez Panny Wichrowskie podczas ich letnich odwiedzin. Podczas pobytów nad morzem stopień zainteresowania dziewczynek serwowaną rybiną stanowi dla Kasi główne kryterium wyboru tej, a nie innej rybnej placówki gastronomicznej.

*

Mieszkając od urodzenia nad morzem, nie od zawsze doceniałam jego walory. W czasach młodości wolałam latem uciekać od mojej nadmorskiej codzienności w głąb kraju, ale również w pozostałe pory roku nie szukałam kontaktu z morzem, którego urodę odkryłam dopiero przekroczywszy czterdziestkę. Nadal jednak nie przepadam za morzem w czasie letniego najazdu turystów. Wolę nadmorskie spacery w jesienny i wiosenny, a nawet zimowy czas. Lubię sztorm, lubię wicher, lubię uderzenia ziarenek piasku podrywanych do lotu przez wiatr. Lubię modlić się wtedy, lubię myśleć wtedy o mocy Ducha, lubię rzucać słowa modlitwy na Wiatr.

Wyjątkowo dobrze jednak znoszę rozgrzaną upałem i rozkrzyczaną tysiącem jarmarcznych atrakcji patelnię nadmorskiej promenady, gdy wędrujemy po niej - Kasia i ja - w towarzystwie Panien Wichrowskich, które obdarzone zasadniczo dobrym wyczuciem smaku i ogólnie wybredne w wyborze potraw, rzucają się wtedy na czipsy na patyku, na owoce w polewie, na syntetyczne marshmallows, na fluorescencyjne napoje, na cokolwiek niemal. Ciągną nas do wesołych miasteczek, na dmuchańce, na trampoliny, każą zamykać się w kulach unoszących się na wodzie, ciągną do kina, w którym trzęsą się fotele, drży podłoga, wieje wiatr, kropi deszcz, i po którym fruwają fantazyjne stwory. Lubię wtedy oglądać moje nadmorze ich oczyma.

*

Często w życiu powtarzałam, że nie boję się samotności. Było to w czasach, kiedy moje życie wypełnione było ludźmi. Od dziesięciu lat, od czasu, kiedy życie zaczęło wyludniać się z powodu moich kłopotów ze zdrowiem, a także z powodu mojego świadomego krytycznego ograniczenia kontaktów z większością dawnych znajomych, podobne stwierdzenia nie przychodzą mi łatwo. Nadal nie boję się samotności psychicznej, zaczęłam jednak bać się samotności fizycznej - zaczęłam bać się słabości, choroby, niesprawności. Kiedyś o tym nie myślałam.

Czasami mówię o samotności Kasi Wichrowskiej, mojej przyjaciółce z internetu, na co rozbawiona odpowiada, że w całym swoim życiu, o jedno pokolenie krótszym od mojego, pewnie nie poznała tylu ludzi, co przez kilka ostatnich lat - przeze mnie. Jednak wie, o czym mówię: przyjaciel wszystkich jest niczyim przyjacielem.

*

Jesteśmy jedynakami: Kasia i jej mąż, i ja. W odróżnieniu od Państwa Wichrowskich posiadam jednak potężną rzeszę kuzynek i kuzynów, z którymi utrzymuję dość bliskie kontakty, czasami podtrzymywane poprzez ich dzieci, czyli moich ciotecznych siostrzeńców lub bratanków. Tego lata jedna z moich siostrzenic wychodziła za mąż, a ślub wypadał akurat podczas Kasi i mojego przejazdu z południa kraju, gdzie z jej rodziną i serdecznymi znajomymi, których niniejszym serdecznie pozdrawiam, spędziłam część lata, na północ, gdzie Pani i Panny Wichrowskie miały spędzić część lata u mnie i ze mną. Po drodze więc czekała nas atrakcja specjalna, w postaci kaszubskiego weseliska mojej krewnej.

Panny Wichrowskie bardzo poważnie odpowiedziały na zaproszenie na pierwszy w ich kilku i kilkunastoletnim życiu ślub i wesele. Starsza Panna Wichrowska nie wyobrażała sobie pojawienia się na uroczystości bez specjalnie na tę okazję zakupionej kreacji: prostej i eleganckiej sukieneczki w kolorze łososia, specjalnie dobranych łososiowych czółenek oraz kolorowego zwiewanego szala do okrycia nagich ramion. Młodsza Panna Wichrowska zadowoliła się sukieneczką w kwiatki z dawnych zapasów starszej siostry, ozdobioną w talii fantazyjną szarfą.

Moi liczni krewni przyjęli moje towarzyszki bardzo serdecznie, jakbym pojawiła się na weselu z ukrywaną dotychczas córką i wnuczkami. W oczekiwaniu na rozpoczęcie ceremonii w przytulnym barokowym kościółku, Panna Wichrowska niesiona falą otaczającej nas rodzinnej atmosfery, szepnęła, że możemy przedstawiać się (one - powiedzmy „Wichrowskie”, ja - powiedzmy „Kowalska”) jako „Rodzina Wichrowalskich”.

*

Ślub był prosty i piękny - pięknem młodej pary, pięknem słonecznego dnia, pięknem kościoła, pięknem śpiewu i pięknem żywej wiary, która łączyła zdecydowaną większość uczestników uroczystości, podczas której Kasia Wichrowska wydawała się odpływać we wspomnieniach do pamięci własnego ślubu przed laty.

Weselisko natomiast było ludne, huczne, z kapelą, z tańcami, ale bez częstych w takich razach sprośnych przyśpiewek i żartów, z dobrym i sutym jedzeniem, w którym oczywiście nie zabrakło ryb serwowanych na kilka sposobów. Z wcześniejszego zaproszenia zrozumiałam, że planowany jest jedynie obiad i deser. Kiedy przy podaniu na stoły czwartego czy piątego drugiego dania, zaskoczona powiedziałam o tym jednemu z krewnych, ten zaśmiał się: - Dziewczyno, to są Kaszuby!

Dalsza część naszych wspólnych wakacji upłynęła również wśród tłumów ludzi, tym razem wypełniających nadmorski deptak i plażę tak gęsto, jak chyba nigdy dotąd w sezonie wakacyjnym. Miałam okazję obserwować niezliczoną ludzką masę przewijającą się przed oknem kawiarenki z widokiem na morze, w której lubię posiedzieć przy domowych wypiekach serwowanych przez właścicielkę. Kiedy przed moimi oczyma zwartym szykiem kroczyli promenadą spacerowicze, jeden obok drugiego i jeden za drugim, ramię w ramię, plecy w pierś, Kasia na równie zatłoczonej plaży pilnowała córeczek ujeżdżających unoszące się na powierzchni morza gumowe delfiny i orki, które bardzo pasowałyby do rybiego klimatu niniejszej notki, gdyby na swoje nieszczęście nie należały do gromady ssaków.

*

Ze względu na czasowy i topograficzny rygor narzucony przez czekający nas ślub i wesele, nie udało się tego lata odwiedzić Ewy Filipczuk. Z tego samego powodu nie udało nam się spotkać w triadzie SławekP, Kasia Wichrowska i Prowincjałka, w której krok po kroku wypracowujemy wspólną koncepcję zawodowej współpracy. Podczas krótkiego postoju w stolicy spotkałyśmy się natomiast na szybkim imieninowym podwieczorku z zaprzyjaźnioną z Kasią naszą koleżanką blogerką Zasznurowaną, świętując w ten sposób przypadające tego dnia imieniny Młodszej Panny Wichrowskiej, która zasadniczo imienin nie obchodzi.

Zasznurowana, znana również jako Róża Lewanowicz, autorka powieści sensacyjno-kryminalnych, towarzyszyła nam przez całe wakacje w swojej najnowszej powieści „Przebudzona”, którą Starsza Panna Wichrowska czytała z wypiekami na twarzy, odraczając lekturę ostatniego rozdziału na potem, na deser, żeby za szybko nie skończyć czytania książki, która tak ją wciągnęła. Sądzę, że można wierzyć literackiemu smakowi Starszej Panny Wichrowskiej, kiedy mówi, że powieść Róży jest dobra, tak jak można wierzyć smakowi kulinarnemu obu Panien Wichrowskich, które w przeciwieństwie do ryb, mają zdecydowany głos w bardzo różnych sprawach, a który przez ich rodziców jest zawsze z uwagą wysłuchiwany.


.