Monotonię wakacyjnych przejazdów przez
cały kraj, na linii północ-południe, po czasie spędzonym wspólnie u mnie
nad morzem, a potem powrotnie w kierunku północnym, po czasie spędzonym
razem w górach, przejazdów prowadzonym przez Kasię Wichrowską
kombiwananem szczelnie obciążonym dwiema kobietami w różnym wieku oraz
dwiema dziewczynkami w wieku szkolnym, a także licznymi bagażami, a
czasami również dużym leciwym psem, wypełniały rytmiczne popowe piosenki
ordynowane przez córki Kasi. Muzyczny łomocik milkł z nastaniem mroku,
gdy uśpione Panny Wichrowskie przestawały z tylnego siedzenia zgłaszać
kolejne muzyczne zamówienia mamie zarządzającej odtwarzaczem w kokpicie
kierowcy. Maksymalnie obciążony samochód z dyskoteki zamieniał się wtedy
w statek kosmiczny zawieszony w ciemnej ciszy wszechświata, a Kasia z
didżeja zamieniała się w dowódcę - jak sama wtedy określała nasz pojazd -
kosmicznej kapsuły, przemieszczającej się równomiernym rytmem przez
czasoprzestrzeń, która łączyła w jedność nasze wakacyjne wędrowanie,
moralne prawo w nas, niebo gwiaździste nad nami, oraz drogi i bezdroża
wokół.
*
Wyszukane
przez internet gościnne pokoje w średniowiecznym zamczysku położonym w
samym centrum kraju, a sprawiającym na internetowych zdjęciach wrażenie
zadbanego i gościnnego, miały stanowić miejsce noclegu w połowie drogi
na południe, a dla Panien Wichrowskich być dodatkową wakacyjną atrakcją.
Budując klimat tego etapu podróży uprzedziłam, że będziemy nocować w
bardzo starym zamku otoczonym bardzo dużym parkiem, i że spędzimy tam
noc jedynie w towarzystwie strażnika, który miał nas w nocy wpuścić na
jego teren oraz skierować do zarezerwowanych pokojów. Zapowiedziałyśmy
przyjazd późnym wieczorem, kiedy biura mieszczącego się w zamku muzeum
będą już nieczynne. Ze wskazówek telefonicznie podanych przez pracownicę
administracji wynikało, że zamek jest przygotowany na późne przyjazdy
nocujących gości.
Nieco
wcześniej tego samego dnia, przejeżdżając przez Kaszubszczyznę,
złożyłyśmy wizytę ubiegłorocznym nowożeńcom z mojej rodziny, w których
ślubie i weselu uczestniczyłyśmy w tym samym wędrownym składzie, gdy poprzedniego lata podobnie przemierzałyśmy nasz piękny kraj.
Teraz zeszłoroczni państwo młodzi cieszyli się już swoją pierworodną
córeczką, a my cztery byłyśmy jak owe trzy anioły, pod których postacią
Bóg kiedyś złożył wizytę Abrahamowi i Sarze, jak zostało opisane w znanym biblijnym tekście oraz w nawiązującej do niego słynnej ikonie.
Wracałyśmy bowiem, jak zapowiadał uczestniczący w biblijnym wydarzeniu
anioł, do naszych gospodarzy, do naszych Abrahama i Sary - „o tej porze
za rok”, kiedy mogli już radować się błogosławionym potomstwem.
Po
opuszczeniu domu moich krewnych, nasza kosmiczne załoga kilka godzin
później wpłynęła na mroczny przestwór ponurych pejzaży, których Panny
Wichrowskie miały doświadczyć po raz pierwszy, a które Kasia i ja
poznałyśmy trzy lata wcześniej, tyle że za dnia, podczas naszej wyprawy
przez tamtejsze krajobrazy, o czym tak wtedy pisałam:
„Kasia i ja zgodnie pragnęłyśmy jak najszybciej opuścić budzące lęk,
martwe i nieprzyjazne okolice Konina czy Koła, do których demoniczności
być może przyczynił / przyczynia się diabeł Boruta, o którym pamięć w
należącej do tego regionu Łęczycy pielęgnowana pozostaje do dziś. A może
jest odwrotnie? Może to mroczni mieszkańcy mrocznych okolic emanują
diabolicznością?”
*
Pogrążone
w głębokim śnie na tylnym siedzeniu samochodu, córki Kasi nie zauważyły
momentu, gdy nasza kosmiczna kapsuła skręciła z szerokiej jasnej
autostrady w ciemną boczną drogę. Niebudzone, wkrótce jednak obudziły
się same, niemal równocześnie, i teraz nieruchomo wciśnięte w swoje
fotele, z wyostrzoną uwagą i bez słowa, żeby czasami nie wywołać licha,
okrągłymi oczami, w których nie widać było nawet cienia niedawnego
głębokiego snu, obserwowały przez okna nocny pejzaż polnego pustkowia,
przez które w świetle księżyca prowadził nas satelitarny system drogowej
nawigacji.
Czy
obudziły się instynktownie, odnotowując podświadomie zmianę nawierzchni
na bardziej chropawą i wyboistą? A może usłyszały przez sen jakiś
strzęp rozmowy prowadzonej w kokpicie, z której wynikało, że dzieje się
coś dziwnego? Na przykład, że zdecydowanie nie pojedziemy jeszcze
bardziej boczną dziką drogą, na którą nawigator uparcie próbował nas
kierować? Być może dosłyszały przez sen, że strażnik zamku nie odpowiada
na telefon, który miał go uprzedzić o naszym zbliżaniu się do miejsca
noclegu? Cztery ludzkie istnienia zagubione we wszechświecie, w drodze
nie wiadomo dokąd.
Zgodnie
z przekonaniem Kasi, że sprawę należy zbadać do końca, wytrwale
zmierzałyśmy poprzez nieoznakowane bezdroża w kierunku noclegu. Strażnik
konsekwentnie nie odpowiadał na żadną z prób telefonicznego połączenia
się z zamkiem, ani tych kierowanych na wcześniej otrzymany numer
komórkowy, ani na numer stacjonarny wyszukany teraz w internecie. Kiedy
wreszcie przez głuche pustkowia i przez nieliczne ludzkie osady, których
mieszkańcy, sądząc po czerni okien, trwali pogrążeni w pierwszym
głębokim śnie, dotarłyśmy przed północą do miejsca przeznaczenia,
powitała nas kłódka na wielkiej kutej bramie, za którą widać było ciemną
gęstwinę parku oraz jasny punkt jakiegoś rozświetlonego okienka.
Wysiadłszy
na szybką chwilę z samochodu, na wszelki wypadek bez wyłączania
silnika, próbowałyśmy znaleźć dzwonek, którym można byłoby przywołać
tego kogoś, kto pewnie przebywał w pomieszczeniu z jasnym oknem.
Niestety bezskutecznie. Dzwonka nie było, telefon nadal nie odpowiadał,
natomiast na wysokim średniowiecznym murze otaczającym park i zamek
widniała przy bramie tabliczka z informacją na temat firmy zapewniającej
ochronę zamczyska. Kiedy połączyłam się z dyżurną dyspozytorką agencji
ochrony, ta po parokrotnym sprawdzeniu dokumentacji oraz nazwy i adresu
zamku stwierdziła, że jej firma ani nie chroni, ani nigdy nie chroniła
tego obiektu.
Zakładając,
że może istnieć więcej wjazdów na teren zamkowego parku, przejechałyśmy
spory odcinek drogi wzdłuż murów, znajdując po drodze kolejną bramę,
również zamkniętą i również opatrzoną tabliczką z adresem tej samej
agencji. Ostatnią deską ratunku, która mogłaby pomóc w jeszcze jednej
próbie znalezienia najwłaściwszego dojazdu do zamku, wydawało się
wpisanie do nawigatora w miejsce ogólnego hasła „zamek w ...” dokładnego
oficjalnego numeru posesji, pod którym w internecie zamek występował.
Satelitarny nawigator po długim kluczeniu po wiosce i wokół niej
doprowadził nas do otwierającego się przed nami szczerego pola, które
zamykało naszą lichą ślepą drożynę, tak wąską, że trudno było zawrócić
na niej samochód. Na stojącym przy niej samotnym domku, do którego po
wpisaniu adresu zamku właśnie doprowadził nas satelita, zobaczyłyśmy w
świetle księżyca tabliczkę z napisem „Sołtys”. I ciemne jak noc okna.
*
Telefon
od strażnika zastał nas w połowie drogi między strzeżonym przez niego
zamkiem a Łodzią, do której rozświetloną autostradą wartko zmierzałyśmy
przez noc. Zdziwiony pytał, dlaczego nas jeszcze nie ma na noclegu, i
jeszcze mówił, że jego telefon komórkowy jest poza zasięgiem sygnału, i
że nie wolno mu podnosić słuchawki telefonu stacjonarnego, i że jest mu
bardzo przykro, i żebyśmy zawróciły, czego na pewno nie miałyśmy zamiaru
robić, dochodząc do wniosku, że pomimo sympatycznie brzmiącego głosu
zatroskanego ochroniarza, być może Boża Opatrzność właśnie ustrzegła nas
przed złem, które mogło kryć się w tamtych „budzących lęk, martwych i
nieprzyjaznych okolicach”. Konin. Wiadomo.
Poranny
telefon od pracownicy muzeum zastał nas z kolei w pokoju hotelowym w
Łodzi, do którego o trzeciej nad ranem przesiadłyśmy się z naszej
kapsuły, a którego nieco futurystyczny, utylitarnie minimalistyczny
wystrój przypominał wnętrze stacji kosmicznej. Pracownica muzeum
spytała, dlaczego nie zgłosiłyśmy się na zarezerwowany nocleg, a po
naszych wyjaśnieniach zaczęła przepraszać, tłumacząc ze zdziwieniem, że
agencja z tabliczki na murze od dawna ma podpisaną z muzeum umowę na
ochronę obiektu, i że pierwszy raz słyszy, żeby ochroniarz nie mógł
odbierać rozmów kierowanych na telefon stacjonarny. Na koniec zaprosiła
nas do skorzystania z noclegu gratis, którego nie wykluczyłyśmy w
jakiejś przyszłości, w tamtej jednak chwili myśląc już tylko o
zaplanowanym na ten dzień lunchowym spotkaniu z Ewą Filipczuk,
które parę godzin później zaprowadziło nas do meksykańskiej restauracji
w jednej z oficyn przy Piotrkowskiej. Do wejścia do lokalu zachęcała na
ulicy młoda blondynka o jasnej cerze, jak na Meksykankę przystało,
natomiast w środku obsługiwał nas kelner z wyraźnym, jak na Meksykanina
przystało, wschodnim akcentem rodem z Ukrainy, co w żaden sposób nie
umniejszyło radości naszego biesiadowania. Potem było pożegnanie z Ewą,
po kawie w jej domu, a potem dalsza droga, i dalszy ciąg wakacji.
.