29 października 2016

Niebo nad nami

Monotonię wakacyjnych przejazdów przez cały kraj, na linii północ-południe, po czasie spędzonym wspólnie u mnie nad morzem, a potem powrotnie w kierunku północnym, po czasie spędzonym razem w górach, przejazdów prowadzonym przez Kasię Wichrowską kombiwananem szczelnie obciążonym dwiema kobietami w różnym wieku oraz dwiema dziewczynkami w wieku szkolnym, a także licznymi bagażami, a czasami również dużym leciwym psem, wypełniały rytmiczne popowe piosenki ordynowane przez córki Kasi. Muzyczny łomocik milkł z nastaniem mroku, gdy uśpione Panny Wichrowskie przestawały z tylnego siedzenia zgłaszać kolejne muzyczne zamówienia mamie zarządzającej odtwarzaczem w kokpicie kierowcy. Maksymalnie obciążony samochód z dyskoteki zamieniał się wtedy w statek kosmiczny zawieszony w ciemnej ciszy wszechświata, a Kasia z didżeja zamieniała się w dowódcę - jak sama wtedy określała nasz pojazd - kosmicznej kapsuły, przemieszczającej się równomiernym rytmem przez czasoprzestrzeń, która łączyła w jedność nasze wakacyjne wędrowanie, moralne prawo w nas, niebo gwiaździste nad nami, oraz drogi i bezdroża wokół.

*

Wyszukane przez internet gościnne pokoje w średniowiecznym zamczysku położonym w samym centrum kraju, a sprawiającym na internetowych zdjęciach wrażenie zadbanego i gościnnego, miały stanowić miejsce noclegu w połowie drogi na południe, a dla Panien Wichrowskich być dodatkową wakacyjną atrakcją. Budując klimat tego etapu podróży uprzedziłam, że będziemy nocować w bardzo starym zamku otoczonym bardzo dużym parkiem, i że spędzimy tam noc jedynie w towarzystwie strażnika, który miał nas w nocy wpuścić na jego teren oraz skierować do zarezerwowanych pokojów. Zapowiedziałyśmy przyjazd późnym wieczorem, kiedy biura mieszczącego się w zamku muzeum będą już nieczynne. Ze wskazówek telefonicznie podanych przez pracownicę administracji wynikało, że zamek jest przygotowany na późne przyjazdy nocujących gości.

Nieco wcześniej tego samego dnia, przejeżdżając przez Kaszubszczyznę, złożyłyśmy wizytę ubiegłorocznym nowożeńcom z mojej rodziny, w których ślubie i weselu uczestniczyłyśmy w tym samym wędrownym składzie, gdy poprzedniego lata podobnie przemierzałyśmy nasz piękny kraj. Teraz zeszłoroczni państwo młodzi cieszyli się już swoją pierworodną córeczką, a my cztery byłyśmy jak owe trzy anioły, pod których postacią Bóg kiedyś złożył wizytę Abrahamowi i Sarze, jak zostało opisane w znanym biblijnym tekście oraz w nawiązującej do niego słynnej ikonie. Wracałyśmy bowiem, jak zapowiadał uczestniczący w biblijnym wydarzeniu anioł, do naszych gospodarzy, do naszych Abrahama i Sary - „o tej porze za rok”, kiedy mogli już radować się błogosławionym potomstwem.

Po opuszczeniu domu moich krewnych, nasza kosmiczne załoga kilka godzin później wpłynęła na mroczny przestwór ponurych pejzaży, których Panny Wichrowskie miały doświadczyć po raz pierwszy, a które Kasia i ja poznałyśmy trzy lata wcześniej, tyle że za dnia, podczas naszej wyprawy przez tamtejsze krajobrazy, o czym tak wtedy pisałam: „Kasia i ja zgodnie pragnęłyśmy jak najszybciej opuścić budzące lęk, martwe i nieprzyjazne okolice Konina czy Koła, do których demoniczności być może przyczynił / przyczynia się diabeł Boruta, o którym pamięć w należącej do tego regionu Łęczycy pielęgnowana pozostaje do dziś. A może jest odwrotnie? Może to mroczni mieszkańcy mrocznych okolic emanują diabolicznością?”

*

Pogrążone w głębokim śnie na tylnym siedzeniu samochodu, córki Kasi nie zauważyły momentu, gdy nasza kosmiczna kapsuła skręciła z szerokiej jasnej autostrady w ciemną boczną drogę. Niebudzone, wkrótce jednak obudziły się same, niemal równocześnie, i teraz nieruchomo wciśnięte w swoje fotele, z wyostrzoną uwagą i bez słowa, żeby czasami nie wywołać licha, okrągłymi oczami, w których nie widać było nawet cienia niedawnego głębokiego snu, obserwowały przez okna nocny pejzaż polnego pustkowia, przez które w świetle księżyca prowadził nas satelitarny system drogowej nawigacji.

Czy obudziły się instynktownie, odnotowując podświadomie zmianę nawierzchni na bardziej chropawą i wyboistą? A może usłyszały przez sen jakiś strzęp rozmowy prowadzonej w kokpicie, z której wynikało, że dzieje się coś dziwnego? Na przykład, że zdecydowanie nie pojedziemy jeszcze bardziej boczną dziką drogą, na którą nawigator uparcie próbował nas kierować? Być może dosłyszały przez sen, że strażnik zamku nie odpowiada na telefon, który miał go uprzedzić o naszym zbliżaniu się do miejsca noclegu? Cztery ludzkie istnienia zagubione we wszechświecie, w drodze nie wiadomo dokąd.

Zgodnie z przekonaniem Kasi, że sprawę należy zbadać do końca, wytrwale zmierzałyśmy poprzez nieoznakowane bezdroża w kierunku noclegu. Strażnik konsekwentnie nie odpowiadał na żadną z prób telefonicznego połączenia się z zamkiem, ani tych kierowanych na wcześniej otrzymany numer komórkowy, ani na numer stacjonarny wyszukany teraz w internecie. Kiedy wreszcie przez głuche pustkowia i przez nieliczne ludzkie osady, których mieszkańcy, sądząc po czerni okien, trwali pogrążeni w pierwszym głębokim śnie, dotarłyśmy przed północą do miejsca przeznaczenia, powitała nas kłódka na wielkiej kutej bramie, za którą widać było ciemną gęstwinę parku oraz jasny punkt jakiegoś rozświetlonego okienka.

Wysiadłszy na szybką chwilę z samochodu, na wszelki wypadek bez wyłączania silnika, próbowałyśmy znaleźć dzwonek, którym można byłoby przywołać tego kogoś, kto pewnie przebywał w pomieszczeniu z jasnym oknem. Niestety bezskutecznie. Dzwonka nie było, telefon nadal nie odpowiadał, natomiast na wysokim średniowiecznym murze otaczającym park i zamek widniała przy bramie tabliczka z informacją na temat firmy zapewniającej ochronę zamczyska. Kiedy połączyłam się z dyżurną dyspozytorką agencji ochrony, ta po parokrotnym sprawdzeniu dokumentacji oraz nazwy i adresu zamku stwierdziła, że jej firma ani nie chroni, ani nigdy nie chroniła tego obiektu.

Zakładając, że może istnieć więcej wjazdów na teren zamkowego parku, przejechałyśmy spory odcinek drogi wzdłuż murów, znajdując po drodze kolejną bramę, również zamkniętą i również opatrzoną tabliczką z adresem tej samej agencji. Ostatnią deską ratunku, która mogłaby pomóc w jeszcze jednej próbie znalezienia najwłaściwszego dojazdu do zamku, wydawało się wpisanie do nawigatora w miejsce ogólnego hasła „zamek w ...” dokładnego oficjalnego numeru posesji, pod którym w internecie zamek występował. Satelitarny nawigator po długim kluczeniu po wiosce i wokół niej doprowadził nas do otwierającego się przed nami szczerego pola, które zamykało naszą lichą ślepą drożynę, tak wąską, że trudno było zawrócić na niej samochód. Na stojącym przy niej samotnym domku, do którego po wpisaniu adresu zamku właśnie doprowadził nas satelita, zobaczyłyśmy w świetle księżyca tabliczkę z napisem „Sołtys”. I ciemne jak noc okna.

*

Telefon od strażnika zastał nas w połowie drogi między strzeżonym przez niego zamkiem a Łodzią, do której rozświetloną autostradą wartko zmierzałyśmy przez noc. Zdziwiony pytał, dlaczego nas jeszcze nie ma na noclegu, i jeszcze mówił, że jego telefon komórkowy jest poza zasięgiem sygnału, i że nie wolno mu podnosić słuchawki telefonu stacjonarnego, i że jest mu bardzo przykro, i żebyśmy zawróciły, czego na pewno nie miałyśmy zamiaru robić, dochodząc do wniosku, że pomimo sympatycznie brzmiącego głosu zatroskanego ochroniarza, być może Boża Opatrzność właśnie ustrzegła nas przed złem, które mogło kryć się w tamtych „budzących lęk, martwych i nieprzyjaznych okolicach”. Konin. Wiadomo.

Poranny telefon od pracownicy muzeum zastał nas z kolei w pokoju hotelowym w Łodzi, do którego o trzeciej nad ranem przesiadłyśmy się z naszej kapsuły, a którego nieco futurystyczny, utylitarnie minimalistyczny wystrój przypominał wnętrze stacji kosmicznej. Pracownica muzeum spytała, dlaczego nie zgłosiłyśmy się na zarezerwowany nocleg, a po naszych wyjaśnieniach zaczęła przepraszać, tłumacząc ze zdziwieniem, że agencja z tabliczki na murze od dawna ma podpisaną z muzeum umowę na ochronę obiektu, i że pierwszy raz słyszy, żeby ochroniarz nie mógł odbierać rozmów kierowanych na telefon stacjonarny. Na koniec zaprosiła nas do skorzystania z noclegu gratis, którego nie wykluczyłyśmy w jakiejś przyszłości, w tamtej jednak chwili myśląc już tylko o zaplanowanym na ten dzień lunchowym spotkaniu z Ewą Filipczuk, które parę godzin później zaprowadziło nas do meksykańskiej restauracji w jednej z oficyn przy Piotrkowskiej. Do wejścia do lokalu zachęcała na ulicy młoda blondynka o jasnej cerze, jak na Meksykankę przystało, natomiast w środku obsługiwał nas kelner z wyraźnym, jak na Meksykanina przystało, wschodnim akcentem rodem z Ukrainy, co w żaden sposób nie umniejszyło radości naszego biesiadowania. Potem było pożegnanie z Ewą, po kawie w jej domu, a potem dalsza droga, i dalszy ciąg wakacji.


.