Nie mieszkam w wielkim mieście, ale
światła centralnej części naszego miasta, widoczne przez wielkie okna
mojego mieszkania mieszczącego się na piętrze niemałej zabytkowej
kamienicy położonej przy jednej z głównych ulic, wyglądają imponująco
sympatycznie, szczególnie teraz, w okresie bożonarodzeniowym i
karnawałowym, na co zwróciła uwagę moja wielkomiejska przyjaciółka
podczas niedawnej przedświątecznej wizyty, kiedy chciałam na noc
zasłonić je ciemnymi roletami. - Nie zasłaniaj, niech nacieszę oczy
światłami wielkiego miasta. W domu tego nie mam. - poprosiła,
uświadamiając mi tym samym, że chociaż mieszka w mieście o wiele
większym od mojego, to jednak jej dom, mieszczący się przy niewielkiej i
cichej uliczce w dzielnicy kojarzącej się raczej industrialnie,
znacznie oddalony jest od wielkomiejskiego blichtru śródmieścia.
*
Nasze
tradycyjne jesienne i wiosenne spotkania stanowią jedyny prawdziwy
urlop Kasi: bez obowiązków domowych, bez wiszących na niej córeczek,
chociaż już niezupełnie bez obowiązków zawodowych, które dopadają Kasię
nawet podczas tych krótkich chwil oddechu. Ponieważ tej jesieni zawodowe
obowiązki bardzo ograniczyły jej wolny czas, nie wybrałyśmy się w nieco
dłuższą wspólną podróż przez Polskę, jak czyniłyśmy w poprzednich
latach, tylko spotkałyśmy się na mojej nadmorskiej prowincji, tuż przed
świętami, zaledwie na cztery dni wypełnione spacerami nad morzem, oraz -
jak za sprawą Kasi często nam się zdarza - kulinarnymi przygodami, tym
razem jednak zaaranżowanymi przez sam los, co moja przyjaciółka
podsumowała swoim tradycyjnym powiedzonkiem o stoliczku, który sam się
nakrywa.
W
tamtą niedzielę byłam zaproszona na obiad u dawnej szkolnej koleżanki,
która bardzo lubi gotować oraz jeść to, co sama ugotuje, ale która
obecnie nie za bardzo ma dla kogo poza sobą samą gotować, jako że
rozstała się z mężem, który kiedyś gotowania ją nauczył, natomiast
synowi gotuje teraz żona, więc która dość często zaprasza na sobotni lub
niedzielny obiad swoje dwie koleżanki, jak ona niezwiązane obiadami
rodzinnymi, które częściowo partycypują w kosztach posiłku, i którego
smakiem napawają się z nieukrywaną przyjemnością.
Jako
jedna z obiadowych partycypantek, zaproponowałam, że na kolejnym
planowanym obiedzie pojawię się z Kasią, którą będę właśnie wtedy
gościć, jednocześnie ciesząc się, że moja wielkomiejska przyjaciółka
będzie mogła poznać moją kulinarnie uzdolnioną koleżankę, o której dużo
jej opowiadałam przy okazji każdego kolejnego obiadu, wzbudzając swoimi
opowieściami zachwyt kulinarnie wrażliwej Kasi.
Moja
dawna szkolna koleżanka przygotowała obiad - jak niemal zawsze -
podwójny: dwie zupy (tym razem był to żurek z wkładką z własnej białej
kiełbasy i krem z własnoręcznie wyhodowanej dyni) oraz dwa dania główne
(tym razem był to królik pieczony w folii oraz tak samo pieczona
golonka), a także kilka surówek do wyboru. Ponieważ niedzielnym rankiem
niespodziewanie wszystkie cztery zostałyśmy zaproszone na popołudnie
przez znajomego, który tak samo jak moje koleżanki oraz ja od urodzenia
mieszka w naszym prowincjonalnym mieście, do jego weekendowego
wiejskiego domu na pieczoną jagnięcinę, zdecydowałyśmy się przełożyć
konsumpcję naszej golonki na poniedziałek, ograniczając niedzielny obiad
do dwóch zup i królika spożytych na miejscu oraz do jagnięciny spożytej
po przemieszczeniu się na jeszcze głębszą prowincję, do położonej wśród
lasów i pól wiejskiej osady składającej się zaledwie z sześciu domów, z
których jeden stanowi malowniczą samotnię znajomego.
Jagnięcina
przygotowana na zamówienie przez sprawdzonego kucharza, serwującego
najlepszą golonkę w naszym mieście, podana z duszoną kapustą oraz
wytrawnym czerwonym winem, była wyśmienita. Podobnie jak wcześniej
skonsumowany królik oraz spożyta następnego dnia pieczona golonka
przygotowana przez moją koleżankę. W poniedziałek po szybkim golonkowym
obiedzie Kasia i ja udałyśmy się nad morze, tym razem również celem
zakupu większej ilości morskich ryb, a potem nad stawy położone wśród
lasów, celem zakupu większej ilości ryb słodkowodnych, których zapasy
moja przyjaciółka następnego dnia zawiozła do swojego wielkomiejskiego
domu, racząc się w drodze czosnkową kiełbasą domowego wyrobu, którą przy
pożegnaniu obdarowała ją moja szkolna koleżanka.
*
Znajomy
od jagnięciny, kiedy w niedzielne popołudnie przyjechałyśmy do jego
wiejskich włości, chociaż nie wiedział skąd Kasia pochodzi, domyślił
się, że jest z wielkiego miasta, jako że duże miasto często wyrabia w
mieszkańcach charakterystyczną pewność siebie, którą posiada również
moja przyjaciółka, potrzebną zapewne do przetrwania w wielkomiejskiej
dżungli. Atmosfera wszystkich posiłków była bardzo bezpośrednia i
sympatyczna, do czego przyczyniał się zapewne zestaw sympatycznych
biesiadników, jak również dominujący kulinarny temat rozmów, w które
wszyscy zagłębialiśmy się z przyjemnością. Kiedy tak siedząc przy stole w
domu znajomego gawędziłyśmy niespiesznie o króliku, którego zjadłyśmy
wcześniej, a także o zjadanej właśnie jagnięcinie, jak również o
golonce, której konsumpcja nas czekała dnia następnego, nasz gospodarz
zwrócił się do Kasi: - Widzi pani, my tu na prowincji tak właśnie sobie
żyjemy.
.