17 stycznia 2016

Światła wielkiego miasta

Nie mieszkam w wielkim mieście, ale światła centralnej części naszego miasta, widoczne przez wielkie okna mojego mieszkania mieszczącego się na piętrze niemałej zabytkowej kamienicy położonej przy jednej z głównych ulic, wyglądają imponująco sympatycznie, szczególnie teraz, w okresie bożonarodzeniowym i karnawałowym, na co zwróciła uwagę moja wielkomiejska przyjaciółka podczas niedawnej przedświątecznej wizyty, kiedy chciałam na noc zasłonić je ciemnymi roletami. - Nie zasłaniaj, niech nacieszę oczy światłami wielkiego miasta. W domu tego nie mam. - poprosiła, uświadamiając mi tym samym, że chociaż mieszka w mieście o wiele większym od mojego, to jednak jej dom, mieszczący się przy niewielkiej i cichej uliczce w dzielnicy kojarzącej się raczej industrialnie, znacznie oddalony jest od wielkomiejskiego blichtru  śródmieścia.

*

Nasze tradycyjne jesienne i wiosenne spotkania stanowią jedyny prawdziwy urlop Kasi: bez obowiązków domowych, bez wiszących na niej córeczek, chociaż już niezupełnie bez obowiązków zawodowych, które dopadają Kasię nawet podczas tych krótkich chwil oddechu. Ponieważ tej jesieni zawodowe obowiązki bardzo ograniczyły jej wolny czas, nie wybrałyśmy się w nieco dłuższą wspólną podróż przez Polskę, jak czyniłyśmy w poprzednich latach, tylko spotkałyśmy się na mojej nadmorskiej prowincji, tuż przed świętami, zaledwie na cztery dni wypełnione spacerami nad morzem, oraz - jak za sprawą Kasi często nam się zdarza - kulinarnymi przygodami, tym razem jednak zaaranżowanymi przez sam los, co moja przyjaciółka podsumowała swoim tradycyjnym powiedzonkiem o stoliczku, który sam się nakrywa.

W tamtą niedzielę byłam zaproszona na obiad u dawnej szkolnej koleżanki, która bardzo lubi gotować oraz jeść to, co sama ugotuje, ale która obecnie nie za bardzo ma dla kogo poza sobą samą gotować, jako że rozstała się z mężem, który kiedyś gotowania ją nauczył, natomiast synowi gotuje teraz żona, więc która dość często zaprasza na sobotni lub niedzielny obiad swoje dwie koleżanki, jak ona niezwiązane obiadami rodzinnymi, które częściowo partycypują w kosztach posiłku, i którego smakiem napawają się z nieukrywaną przyjemnością.

Jako jedna z obiadowych partycypantek, zaproponowałam, że na kolejnym planowanym obiedzie pojawię się z Kasią, którą będę właśnie wtedy gościć, jednocześnie ciesząc się, że moja wielkomiejska przyjaciółka będzie mogła poznać moją kulinarnie uzdolnioną koleżankę, o której dużo jej opowiadałam przy okazji każdego kolejnego obiadu, wzbudzając swoimi opowieściami zachwyt kulinarnie wrażliwej Kasi.

Moja dawna szkolna koleżanka przygotowała obiad - jak niemal zawsze - podwójny: dwie zupy (tym razem był to żurek z wkładką z własnej białej kiełbasy i krem z własnoręcznie wyhodowanej dyni) oraz dwa dania główne (tym razem był to królik pieczony w folii oraz tak samo pieczona golonka), a także kilka surówek do wyboru. Ponieważ niedzielnym rankiem niespodziewanie wszystkie cztery zostałyśmy zaproszone na popołudnie przez znajomego, który tak samo jak moje koleżanki oraz ja od urodzenia mieszka w naszym prowincjonalnym mieście, do jego weekendowego wiejskiego domu na pieczoną jagnięcinę, zdecydowałyśmy się przełożyć konsumpcję naszej golonki na poniedziałek, ograniczając niedzielny obiad do dwóch zup i królika spożytych na miejscu oraz do jagnięciny spożytej po przemieszczeniu się na jeszcze głębszą prowincję, do położonej wśród lasów i pól wiejskiej osady składającej się zaledwie z sześciu domów, z których jeden stanowi malowniczą samotnię znajomego.

Jagnięcina przygotowana na zamówienie przez sprawdzonego kucharza, serwującego najlepszą golonkę w naszym mieście, podana z duszoną kapustą oraz wytrawnym czerwonym winem, była wyśmienita. Podobnie jak wcześniej skonsumowany królik oraz spożyta następnego dnia pieczona golonka przygotowana przez moją koleżankę. W poniedziałek po szybkim golonkowym obiedzie Kasia i ja udałyśmy się nad morze, tym razem również celem zakupu większej ilości morskich ryb, a potem nad stawy położone wśród lasów, celem zakupu większej ilości ryb słodkowodnych, których zapasy moja przyjaciółka następnego dnia zawiozła do swojego wielkomiejskiego domu, racząc się w drodze czosnkową kiełbasą domowego wyrobu, którą przy pożegnaniu obdarowała ją moja szkolna koleżanka.

*

Znajomy od jagnięciny, kiedy w niedzielne popołudnie przyjechałyśmy do jego wiejskich włości, chociaż nie wiedział skąd Kasia pochodzi, domyślił się, że jest z wielkiego miasta, jako że duże miasto często wyrabia w mieszkańcach charakterystyczną pewność siebie, którą posiada również moja przyjaciółka, potrzebną zapewne do przetrwania w wielkomiejskiej dżungli. Atmosfera wszystkich posiłków była bardzo bezpośrednia i sympatyczna, do czego przyczyniał się zapewne zestaw sympatycznych biesiadników, jak również dominujący kulinarny temat rozmów, w które wszyscy zagłębialiśmy się z przyjemnością. Kiedy tak siedząc przy stole w domu znajomego gawędziłyśmy niespiesznie o króliku, którego zjadłyśmy wcześniej, a także o zjadanej właśnie jagnięcinie, jak również o golonce, której konsumpcja nas czekała dnia następnego, nasz gospodarz zwrócił się do Kasi: - Widzi pani, my tu na prowincji tak właśnie sobie żyjemy.


.