25 października 2014

Dziczyzna

Witając lub żegnając Panny Wichrowskie (lat 7 i lat 12) zawsze pytam, czy ma być wylewnie czy powściągliwie, i zależnie od podanej odpowiedzi, która najczęściej brzmi „powściągliwie”, witam się lub żegnam przez podanie ręki, lub – o wiele rzadziej – przez objęcie i uścisk. Ostatnio Młodsza Panna Wichrowska, najbardziej wylewna z powściągliwej rodziny, objęła mnie na pożegnanie, przytulając się bardziej do mojego prawego ramienia niż do mnie, jednocześnie tłumacząc, że nie chciałaby mnie uszkodzić. Smukła i dziewczęca, wskaźnik sprawności na treningach aikido ma jednak ponad trzykrotnie wyższy od innych dzieci w swojej grupie wiekowej. Z jej mamą oczywiście od początku witamy się i żegnamy wylewnie - nie uszkadzając się wzajemnie. Natomiast mąż mojej przyjaciółki w charakterystyczny dla siebie powściągliwy sposób, czyli z nieco niepewnym uśmiechem, pozwala mi na wylewne powitania i pożegnania, co mnie cieszy, gdyż z natury jest on człowiekiem przytulnym, który jednak swoją przytulność rezerwuje jedynie dla najbliższych. 

*


Jedno z pierwszych zdjęć, które cztery lata temu przesłała mi moja nowo poznana przyjaciółka z internetu, przedstawiało młodą kobietę o sportowej sylwetce mieszającą z uwagą w kociołku ustawionym na palenisku w górskiej bazie turystycznej. Dołączony do zdjęcia dopisek wyjaśniał, że mam przed sobą Katarzynę Wichrowską przy ulubionej czynności. Kasia, jak się dowiedziałam, lubi jeść i lubi gotować. Ja również jeść lubię, jednak nigdy przedtem nie zastanawiałam się nad jedzeniem. Gotować również potencjalnie lubię, jednak nigdy przedtem dla nikogo specjalnie nie gotowałam, nie licząc drobnych incydentów, ani o gotowaniu z nikim nie rozmawiałam, a szkoda, bo wiele mogłabym nauczyć się od mojej nieżyjącej już mamy, której w młodości towarzyszyłam w kuchni w roli biernej kuchennej pomocy.

Na szczęście w moim mieście jest bar prowadzony przez pewną rodzinę, który karmi najlepiej w Polsce, chociaż niewiele osób o tym wie. Tam zapraszam moich gości, tam zakupuję również dania na wynos dla moich gości. Przedstawioną opinię może – jak sądzę – potwierdzić AgnieszkaZet wraz z mężem, być może również Zasznurowana, natomiast nie mam wątpliwości, że zgodzą się ze mną trzy czwarte rodziny Wichrowskich odwiedzające mnie regularnie od czterech lat, dla których obiady w tym miejscu na pewno nie należą do smutnej konieczności wynikającej z faktu, że ich gospodyni doznaje paraliżu na myśl o gotowaniu dla kogoś poza sobą. 


*


Od dawna planujemy z Kasią umieszczenie na jednym z rankingowych portali gastronomicznych opinii o tym miejscu (jak również o innych lokalach odwiedzanych podczas naszych podróży po kraju), ale ciągle inne sprawy na tyle pochłaniają każdą z nas, że na to już czasu nie starcza. Może więc chociaż tutaj wspomnimy tradycyjnie, co jadłyśmy podczas tegorocznej październikowej wędrówki.

A więc: nad morzem tym razem nie jadłyśmy ryb w roli głównej, ponieważ Kasia wracała znad morza z własnym ponad dwudziestokilogramowym zapasem świeżej ryby - z morza i ze stawu - do kulinarnego wykorzystania w domu. Ja natomiast w pewnej nadbałtyckiej portowej tawernie zdecydowałam się na bardziej egzotyczne owoce morza, których z reguły nie jadam, ponieważ ich nie lubię, podane w formie paelli na szafranowym ryżu. I bardzo mi to danie smakowało. Obie poprzedziłyśmy dania główne kremowymi zupami: Kasia - kremem dyniowym, ja - kremem czosnkowym z krewetkami. Obie zupy były wyśmienite, natomiast następnego dnia, kiedy wylewnie żegnałyśmy się, podobno jeszcze swoją pachniałam.

Podczas tygodniowej wędrówki Kasia dwukrotnie spróbowała makaronu penne: przy końcu naszej wspólnej podróży, w nadbałtyckiej tawernie zamówiła penne z łososiem i bazylią, natomiast parę dni wcześniej, w Toruniu, w którym w naszej drodze na północ zrobiłyśmy dłuższą przerwę na spacer po śródmieściu oraz na obiad, zjadła penne z boczkiem i sosem kurkowym. W obu przypadkach - z wielkim smakiem.

Będąc w podróży staram się korzystać ze swego braku powściągliwości i szeroko rozpytuję miejscowych, gdzie można naprawdę dobrze zjeść, na ogół otrzymując od nich dobre sprawdzone adresy. Nie inaczej było i tym razem. Na przykład w Toruniu trafiłyśmy w ten sposób do sporej i świetnej restauracji, prawie niewidocznej z zewnątrz, a jednak pełnej lokalnych konsumentów, do której - jak mogłyśmy się domyślać - byle turysta nie trafi.


*


Wcześniej, będąc w Warszawie, zdałyśmy się na wybór Beretki, która zaproponowała spotkanie i kolację w nowszej części starego miasta, w lokalu, w którym mogłybyśmy swobodnie ustawić na stole nasze komputery. Co tam jadłyśmy nie jest tak istotne, gdyż nasza uwaga i tak była głównie skierowana na rozstawione na stole laptopy oraz na zadanie, które miałyśmy do wykonania tamtego wieczoru. Zaznaczę może jedynie, że Kasia nie po raz jedyny w ciągu tych paru dni zdecydowała się wtedy na krem z dyni. Czy to nie dziwne?

Natomiast jeszcze wcześniej - tego samego dnia przed południem - zostałyśmy zaproszone przez mojego znajomego z dawnych lat na śniadanie w śródmiejskiej kawiarni założonej na początku lat dziewięćdziesiątych przez byłych współpracowników Radia Wolna Europa. Miałyśmy też w planie odwiedzenie pewnej mocno lewicowo ideologizującej restauracji na warszawskim Powiślu, znanej z bardzo dobrej kuchni, ale tę atrakcję zostawiłyśmy na inny czas.

Niezależnie jednak od wszystkich wspomnianych atrakcji ostatnich dni, najmocniejszy kulinarny akcent czekał nas na stole w domu moich krewnych mieszkających w otoczeniu borów zwanych tucholskimi, którzy w miejsce umówionej szybkiej herbaty podczas krótkiej przerwy w podróży, podjęli nas wystawną kolacją składającą się niemal wyłącznie z ciepłych i zimnych dań z dzika, zająca, sarny oraz jelenia. Nie była to jakaś specjalna okazja. Po prostu - jak mówi Kasia - niespodziewanie stoliczek tak się nam nakrył w drodze.

Ja natomiast swoją świeżo odnowioną i unowocześniona kuchnię, w której pewnie nigdy nie ugotuję potraw, które opisałam w tej notce, na cześć mojej przyjaciółki z internetu, z którą od czterech lat dane jest mi przeżywać różne kulinarne przygody, oficjalnie i wylewnie nazwałam - co zostało udokumentowane specjalną tabliczką - kuchnią imienia Katarzyny Wichrowskiej.


.