Klasztorów miało być trzy: dwa na dwóch
krańcach kraju, w których zamierzałam odwiedzić znajome mniszki, oraz
jeden w połowie drogi między nimi, w którym moja towarzyszka podróży, Katarzyna Wichrowska,
mogłaby spokojnie wyciągnąć nogi. Moja przyjaciółka, zdecydowana
miłośniczka podróżowania samochodem przez siebie prowadzonym, nie
odczuwa bowiem zmęczenia jazdą, jeśli przejazd z miejsca do miejsca nie
trwa dłużej niż pięć godzin w ciągu jednego dnia.
Wiedząc trochę więcej o klasztorach, a także mając trochę więcej czasu
niż Kasia, podjęłam się opracowania marszruty naszej corocznej
majowej/czerwcowej wyprawy ramię w ramię
- tym razem szlakiem monastycznym. Kasię natomiast powiadomiłam, że
dzięki rezerwacji noclegu w hoteliku mieszczącym się w historycznym
kompleksie klasztornym w centrum kraju, nie będzie musiała męczyć się
długą jazdą samochodem z klasztoru - nazwijmy go klasztorem Q - do klasztoru X.
Dodałam również, że chciałabym po drodze na krótko odwiedzić mojego
leciwego i samotnego świeckiego kuzyna, mającego w rodzinie opinię
dziwaka, który parę tygodni wcześniej, w okresie wielkanocnym,
niespodziewanie zadzwonił, aby wytłumaczyć się, że nie przesłał mi w tym
roku tradycyjnej kartki z życzeniami świątecznymi, gdyż jest -
(nieformalnym) apostatą. Kasia z radością podchwyciła pomysł: trzy
klasztory i jeden apostata! Od słowa do słowa, ustaliłyśmy, że być może
nawet bogaciej (czemu nie cztery klasztory?) przeżyjemy naszą wyprawę i
tak też zatytułujemy wspomnienia z przyszłej podróży.
*
Jak powiedziałyśmy, tak zrobiłyśmy. Natomiast liczba odwiedzanych po
drodze klasztorów niespodziewanie urosła do siedmiu - połączonych
wspólną Regułą. Dla mnie tegoroczna podróż stanowiła pielgrzymkę do
miejsc związanych z duchowością, z którą kiedyś związało mnie życie. Dla
Kasi, która wcześniej nie miała okazji poznać z bliska życia
monastycznego, nasza wycieczka była zarówno odkrywaniem nowego wymiaru
rzeczywistości, jak i ważnym przeżyciem religijnym, czasowo rozpiętym
pomiędzy dwiema niedzielami: pierwszą upamiętniającą wstąpienie
Zmartwychwstałego do nieba oraz następną upamiętniającą zstąpienie z
nieba Ducha Świętego.
Wierzymy, że ten ostatni przemawiał przez nasze monastyczne
rozmówczynie, komunikując nam w ten sposób, co ważnego dzieje się w
odwiedzanych wspólnotach. Zasadniczo to świat ma przychodzić do
zanurzonego w milczeniu mnicha, aby przedstawiać swoje bolączki i prosić
o słowo. Mnich natomiast ma milczeć, a „gdy nawet otworzy usta, mówi powoli i /.../ niewiele”.
Tym bardziej więc zastanawiające było odwrócenie ról oraz spontaniczna
rozmowność mniszek - w paru przypadkach ułatwiona długą i dobrą
znajomością ze mną, natomiast we wszystkich przypadkach biorąca się
zapewne z fermentu, miejmy nadzieję, że twórczego, poruszającego od
wewnątrz te konsekrowane wspólnoty.
Chociaż w domach klasztornych tej Reguły przyjmuje się istnienie
powołania do danego miejsca, to jednak pod koniec podróży moja
przyjaciółka Kasia stwierdziła, że jako osoba świecka mogłaby w sposób
formalny związać się (tak, jak ja jestem od prawie piętnastu lat
związana) z klasztorem X, w którym kończyłyśmy naszą wyprawę, jednak pod
warunkiem, że kręgiem świeckich opiekowałaby się siostra J., która
kiedyś była tutaj mniszką, i którą kilka lat temu burzliwe i bolesne
okoliczności zadomowiły w innym miejscu - w klasztorze Q. - Nie miejsce
decyduje, ale jednak człowiek. - stwierdziła moja przyjaciółka.
*
Jak sądzę, klasztor X, który obecnie odwiedzałam po raz pierwszy po
prawie dziesięciu latach bolesnej przymusowej nieobecności, ujął Kasię
swoją kameralną architektoniczną spoistością, wiejskim charakterem oraz
swojskością. Natomiast wcześniej siostra J. ujęła ją błyskotliwą
inteligencją, poczuciem humoru oraz otwartym podejściem do ducha Reguły.
Jednakże sprawą, która najbardziej leżała mojej przyjaciółce na sercu
podczas naszej tegorocznej wędrówki przez piękną Polskę, był
niedokończony ważny projekt zawodowy, którego finalizację cały czas
uzgadniała telefonicznie i mailowo z koleżanką odpowiedzialną za jego
ostateczne zamknięcie. Starałam się więc wspierać obie zapracowane panie
tak, jak umiałam, to znaczy wzywając ku ich pomocy niektóre
średniowieczne mistyczki, które doskonale wpisywały się w duchowy klimat
odwiedzanych przez nas klasztorów, sięgających korzeniami ich czasów.
Prosiłam więc o pomoc w finalizacji wspomnianego projektu przede
wszystkim trzy, a nawet cztery, mistyczki z Helfty, zahaczając myślą również o Hildegardę z Bingen, Katarzynę ze Sieny, a nawet Juliannę z Norwich. Jak świętych obcowanie, to świętych obcowanie!
A co z moim kuzynem - apostatą? Ano nic. Kasia poznała kolejny segment
mojej rodziny, po czym we trójkę poszliśmy na smaczny obiad, potem na
dobrą kawę i dobre wino w znanej winiarni, a po dniu czy dwóch mój kuzyn
znowu znienacka zadzwonił z wyjaśnieniem, że chociaż jest apostatą, to
nie jest ateistą, i że wierzy w Boga, tyle że nie nazywa Go tak, jak my
Go nazywamy, ani tak, jak nazywają Go żydzi lub muzułmanie. I ja wierzę
mojemu kuzynowi, i co więcej, wierzę, że Bóg, skoro zna mojego kuzyna
jeszcze lepiej niż ja, weźmie kiedyś - na ostatecznym sądzie - tę swoją
wiedzę o nim pod uwagę. I będzie dobrze.
.
.