15 czerwca 2014

Cztery klasztory i jeden apostata

Klasztorów miało być trzy: dwa na dwóch krańcach kraju, w których zamierzałam odwiedzić znajome mniszki, oraz jeden w połowie drogi między nimi, w którym moja towarzyszka podróży, Katarzyna Wichrowska, mogłaby spokojnie wyciągnąć nogi. Moja przyjaciółka, zdecydowana miłośniczka podróżowania samochodem przez siebie prowadzonym, nie odczuwa bowiem zmęczenia jazdą, jeśli przejazd z miejsca do miejsca nie trwa dłużej niż pięć godzin w ciągu jednego dnia.

Wiedząc trochę więcej o klasztorach, a także mając trochę więcej czasu niż Kasia, podjęłam się opracowania marszruty naszej corocznej majowej/czerwcowej wyprawy ramię w ramię - tym razem szlakiem monastycznym. Kasię natomiast powiadomiłam, że dzięki rezerwacji noclegu w hoteliku mieszczącym się w historycznym kompleksie klasztornym w centrum kraju, nie będzie musiała męczyć się długą jazdą samochodem z klasztoru - nazwijmy go klasztorem Q - do klasztoru X.
 
Dodałam również, że chciałabym po drodze na krótko odwiedzić mojego leciwego i samotnego świeckiego kuzyna, mającego w rodzinie opinię dziwaka, który parę tygodni wcześniej, w okresie wielkanocnym, niespodziewanie zadzwonił, aby wytłumaczyć się, że nie przesłał mi w tym roku tradycyjnej kartki z życzeniami świątecznymi, gdyż jest - (nieformalnym) apostatą. Kasia z radością podchwyciła pomysł: trzy klasztory i jeden apostata! Od słowa do słowa, ustaliłyśmy, że być może nawet bogaciej (czemu nie cztery klasztory?) przeżyjemy naszą wyprawę i tak też zatytułujemy wspomnienia z przyszłej podróży.
 
 
*
 
 
Jak powiedziałyśmy, tak zrobiłyśmy. Natomiast liczba odwiedzanych po drodze klasztorów niespodziewanie urosła do siedmiu - połączonych wspólną Regułą. Dla mnie tegoroczna podróż stanowiła pielgrzymkę do miejsc związanych z duchowością, z którą kiedyś związało mnie życie. Dla Kasi, która wcześniej nie miała okazji poznać z bliska życia monastycznego, nasza wycieczka była zarówno odkrywaniem nowego wymiaru rzeczywistości, jak i ważnym przeżyciem religijnym, czasowo rozpiętym pomiędzy dwiema niedzielami: pierwszą upamiętniającą wstąpienie Zmartwychwstałego do nieba oraz następną upamiętniającą zstąpienie z nieba Ducha Świętego.
 
Wierzymy, że ten ostatni przemawiał przez nasze monastyczne rozmówczynie, komunikując nam w ten sposób, co ważnego dzieje się w odwiedzanych wspólnotach. Zasadniczo to świat ma przychodzić do zanurzonego w milczeniu mnicha, aby przedstawiać swoje bolączki i prosić o słowo. Mnich natomiast ma milczeć, a „gdy nawet otworzy usta, mówi powoli i /.../ niewiele”. Tym bardziej więc zastanawiające było odwrócenie ról oraz spontaniczna rozmowność mniszek - w paru przypadkach ułatwiona długą i dobrą znajomością ze mną, natomiast we wszystkich przypadkach biorąca się zapewne z fermentu, miejmy nadzieję, że twórczego, poruszającego od wewnątrz te konsekrowane wspólnoty.
 
Chociaż w domach klasztornych tej Reguły przyjmuje się istnienie powołania do danego miejsca, to jednak pod koniec podróży moja przyjaciółka Kasia stwierdziła, że jako osoba świecka mogłaby w sposób formalny związać się (tak, jak ja jestem od prawie piętnastu lat związana) z klasztorem X, w którym kończyłyśmy naszą wyprawę, jednak pod warunkiem, że kręgiem świeckich opiekowałaby się siostra J., która kiedyś była tutaj mniszką, i którą kilka lat temu burzliwe i bolesne okoliczności zadomowiły w innym miejscu - w klasztorze Q. - Nie miejsce decyduje, ale jednak człowiek. - stwierdziła moja przyjaciółka.
 
 
*
 
 
Jak sądzę, klasztor X, który obecnie odwiedzałam po raz pierwszy po prawie dziesięciu latach bolesnej przymusowej nieobecności, ujął Kasię swoją kameralną architektoniczną spoistością, wiejskim charakterem oraz swojskością. Natomiast wcześniej siostra J. ujęła ją błyskotliwą inteligencją, poczuciem humoru oraz otwartym podejściem do ducha Reguły. Jednakże sprawą, która najbardziej leżała mojej przyjaciółce na sercu podczas naszej tegorocznej wędrówki przez piękną Polskę, był niedokończony ważny projekt zawodowy, którego finalizację cały czas uzgadniała telefonicznie i mailowo z koleżanką odpowiedzialną za jego ostateczne zamknięcie. Starałam się więc wspierać obie zapracowane panie tak, jak umiałam, to znaczy wzywając ku ich pomocy niektóre średniowieczne mistyczki, które doskonale wpisywały się w duchowy klimat odwiedzanych przez nas klasztorów, sięgających korzeniami ich czasów. Prosiłam więc o pomoc w finalizacji wspomnianego projektu przede wszystkim trzy, a nawet cztery, mistyczki z Helfty, zahaczając myślą również o Hildegardę z Bingen, Katarzynę ze Sieny, a nawet Juliannę z Norwich. Jak świętych obcowanie, to świętych obcowanie!
 
A co z moim kuzynem - apostatą? Ano nic. Kasia poznała kolejny segment mojej rodziny, po czym we trójkę poszliśmy na smaczny obiad, potem na dobrą kawę i dobre wino w znanej winiarni, a po dniu czy dwóch mój kuzyn znowu znienacka zadzwonił z wyjaśnieniem, że chociaż jest apostatą, to nie jest ateistą, i że wierzy w Boga, tyle że nie nazywa Go tak, jak my Go nazywamy, ani tak, jak nazywają Go żydzi lub muzułmanie. I ja wierzę mojemu kuzynowi, i co więcej, wierzę, że Bóg, skoro zna mojego kuzyna jeszcze lepiej niż ja, weźmie kiedyś - na ostatecznym sądzie - tę swoją wiedzę o nim pod uwagę. I będzie dobrze.


.