Nad morzem nie było świeżych turbotów,
natomiast w górach nie było pieczonej baraniny. Tej ostatniej szukałyśmy
w góralskich restauracjach, a potem tych pierwszych na rybackich
kutrach. Ostatecznie moja towarzyszka podróży, Katarzyna Wichrowska,
musiała zrezygnować z tradycyjnego nadmorskiego zakupu świeżej ryby w
sporych ilościach i zadowolić się zakupem ryb wędzonych w ilościach dość
dużych oraz takim samym asortymencie, w celu dowiezienia ich do
rodzinnego domu gdzieś w kraju, gdzie spragniony świeżej rybiny
oczekiwał na nią jeden pełnoletni mąż oraz dwie małoletnie córeczki, które wcześniej w roli prezencików znad morza zażyczyły sobie po jednej wędzonej makreli.
Wzdłuż i wszerz
Upragnioną
góralską pieczoną baraninę podczas tegorocznej tradycyjnej majowej
wyprawy wzdłuż i wszerz kraju musiały nam zastąpić inne frykasy, takie
jak na baraninie gotowana góralska kwaśnica, a także glazurowane żeberka
wieprzowe, pierogi nadziewane bryndzą czy tagliatelle w sosie
podgrzybkowym (to w górach zamawiała moja przyjaciółka) oraz gicz
jagnięca, prawdziwy półkrwisty stek wołowy czy udziec jagnięcy (to były
moje górskie zamówienia - Kasia bowiem programowo nie jada ani jagniąt,
ani kurcząt, ani żadnych innych zwierząt w okresie dziecięcym). Z kolei
nad morzem posiliłyśmy się halibutem z pieca (Kasia) oraz sandaczem z
patelni (ja), nie wchodząc w szczegóły ich wieku, oraz żurkiem i zrazem
wieprzowym nadziewanym pieczarkami w pewnym kulinarnie doskonałym barze w
moim mieście, uzupełniając wymienione potrawy pysznymi słodkościami
spożywanymi w sporych ilościach do porannej kawy, których szczególnie ja
nie powinnam jadać, a wśród których należy wymienić oscypkowe pralinki
oraz wiedeńskie kremówki na południu, a na północy eklery i rurki z bitą
śmietaną.
Pomiędzy
szczególnie rozpasanym kulinarnie dłuższym pobytem w górach, skąd
zaczynałyśmy tegoroczną wspólną wyprawę samochodem mojej przyjaciółki, a
wybrzeżem, gdzie kończyłyśmy ją w moim domu, również nie żałując sobie
wrażeń kulinarnych, zostałyśmy poddane licznym umartwieniom, które w
sposób szczególny zogniskowały się wokół jasnogórskiego klasztoru, u
stóp którego zrobiłyśmy postój w podróży z południa na północ.
Nietani
dom pielgrzyma, do którego dotarłyśmy niedługo przed północą, nie tylko
bezwzględnie nakazał nam zgodnie z regulaminem zwolnić pokój do godziny
dziewiątej rano, ale również uniemożliwił nam niezgodnie z ofertą
obmycie ciepłą wodą zmęczonych podróżą ciał. Na całe szczęście w
pobliskim jasnogórskim sanktuarium dane nam było następnego ranka obmyć w
strumieniach łaski spływających stamtąd na przybywających pieszych lub
zmotoryzowanych pątników nasze dusze.
Od niedzieli do niedzieli
Kasi
i moje majowe wyprawy w sposób nieplanowany wpisują się każdego roku w
aktualny liturgiczny kalendarz ważnych i wielkich kościelnych
uroczystości tego okresu, takich jak Wniebowstąpienie, Zesłanie Ducha
Świętego czy Uroczystość Trójcy Przenajświętszej. W tym roku
wędrowałyśmy przez kraj między dwiema ostatnimi uroczystościami, od
niedzieli do niedzieli, z piątkowym pobytem na Jasnej Górze u głównej
bohaterki majowych modlitewnych rozważań, która przez swoje szczególne
powołanie i wybranie została wpisana w Trójcę Świętą niemal jako jej
czwarta uczestniczka.
Przedpołudniowa
Msza Święta w miniony piątek zgromadziła w słynnej kaplicy cudownego
obrazu między innymi przybyłych w ramach pielgrzymki na Jasną Górę
wolontariuszy wraz ze swoim duszpasterzem, który wygłosił homilię
nawiązującą do opisu wydarzenia stanowiącego jedną z radosnych
różańcowych tajemnic: „W tym czasie Maryja wybrała się i poszła z
pośpiechem w góry do pewnego miasta w pokoleniu Judy. Weszła do domu
Zachariasza i pozdrowiła Elżbietę. Gdy Elżbieta usłyszała pozdrowienie
Maryi, poruszyło się dzieciątko w jej łonie, a Duch Święty napełnił
Elżbietę. Wydała ona okrzyk i powiedziała: - Błogosławiona jesteś między
niewiastami i błogosławiony jest owoc Twojego łona. A skądże mi to, że
Matka mojego Pana przychodzi do mnie?" (Łk 1, 39-43)
Wychodząc
od powyższego ewangelijnego czytania, kaznodzieja mówił o postawie
pomocy drugiemu człowiekowi, której przykładem i wzorem jest
bezinteresowna pomoc ze strony spodziewającej się dziecka Maryi,
zaoferowana Elżbiecie, jej starszej ciężarnej krewnej, a ja w tym czasie
modlitewnie myślałam o towarzyszącej mi Kasi, młodszej o jedno
pokolenie, osobie formalnie obcej, poznanej przez internet, która przed
pięcioma laty, poruszona moimi osobistymi wynurzeniami, o czym już tutaj parokrotnie z wdzięcznością pisałam,
również zaoferowała mi bezinteresowną pomoc w niesieniu krzyża starości
i samotności, a z którą w drodze do wieczności od pięciu lat regularnie
przemierzam radośnie nasz kraj.
Post i pociecha
Lubię
rozmyślać o praktycznych gestach Jezusa i Maryi opisanych w świętych
tekstach chrześcijaństwa, jak choćby wspomniana wyżej pomoc świadczona
starszej krewnej, albo jak troska zmartwychwstałego Jezusa wyrażona
wobec zmęczonych nieudanym połowem uczniów: „A gdy ranek zaświtał, Jezus
stanął na brzegu. Jednakże uczniowie nie wiedzieli, że to był Jezus. A
Jezus rzekł do nich: - Dzieci, czy macie co na posiłek? - Odpowiedzieli
Mu: - Nie. - On rzekł do nich: - Zarzućcie sieć po prawej stronie łodzi,
a znajdziecie. - A kiedy zeszli na ląd, ujrzeli żarzące się na ziemi
węgle, a na nich ułożoną rybę oraz chleb. Rzekł do nich Jezus: -
Przynieście jeszcze ryb, któreście teraz ułowili. Chodźcie, posilcie
się! - Żaden z uczniów nie odważył się zadać Mu pytania: - Kto Ty
jesteś? - bo wiedzieli, że to jest Pan. A Jezus przyszedł, wziął chleb i
podał im - podobnie i rybę.” (J 21, 4-6.9-10.12-13)
Ponieważ
mam przeczucie, że podana apostołom ryba była zdecydowanie smacznie
przyrządzona przez Jezusa, uczestnika wielu ewangelijnych biesiad, tym
więc dotkliwiej odczuwałam słabą jakość śniadania serwowanego w
restauracji przy domu pielgrzyma. Kasia również nie była nim zachwycona,
podobnie jak kawą podaną w jedynej pozostałej przy życiu kawiarni
funkcjonującej u podnóża klasztoru i przez klasztor firmowanej. Jeśli
dodać do tego opustoszałe pobliskie lokale handlowe, w których kiedyś w
szerokim wyborze sprzedawano dewocjonalia, otoczenie jasnogórskiego
sanktuarium robiło przygnębiające wrażenie. Siedząc nad nie najlepszą
kawą i porównując przyklasztorną część miasta, obecnie martwą, z
tętniącą życiem sprzed lat kilku czy kilkunastu, zastanawiałyśmy się nad
przyczynami takiego stanu rzeczy.
Dzięki
Bogu, że chociaż pobyt w samym sanktuarium podniósł nas nieco na duchu -
Kasię bardziej, mnie nieco mniej, kiedy popatrzyłam na obojętne,
pozbawione żywej radości twarze większości świeckich pielgrzymów, a
także kręcących się wśród nich pielgrzymujących kapłanów oraz
miejscowych zakonników. Przygasły duch. Dalsza podróż na północ kraju
ponownie wprowadziła nas obie w przygnębienie. Autostrada A1, którą
chciałyśmy szybko i sprawnie dojechać na wybrzeże, okazała się
komunikacyjnym widmem, prawie zupełnie pozbawionym koniecznej
infrastruktury, do tego w paru miejscach bardzo źle oznakowaną. Jedynym
jasnym promykiem był obiad zjedzony w pewnym przydrożnym barze. Jedzenie
było bardzo smaczne, acz świadomie ograniczone przez nas do prostych
bezmięsnych potraw ze względu na piątkowy post: Kasia zamówiła naleśniki
z twarogiem, ja kaszę gryczaną z jajecznicą. W barze wypełnionym
kierowcami zaparkowanych wokół dalekobieżnych ciężarówek byłyśmy
jedynymi osobami, które nie skorzystały z bogatej oferty mięsnych dań.
Wszędzie, byle nie tam
Ogromne
tiry gęsto wypełniające placyk parkingowy przed barem stanowiły jedyną
dostępną, i jak się okazało poprawnie przez nas odczytaną, rekomendację
przydrożnej placówki gastronomicznej, w której zamierzałyśmy zjeść
obiad. Odwiedzając natomiast miasta, miasteczka czy wsie, zwyczajowo
przepytywałyśmy przedstawicieli miejscowej ludności na temat polecanych
placówek zbiorowego żywienia.
Nie
inaczej było w miejscu popularnie zwanym zimową stolicą kraju. Pani, w
której cichym drewnianym domku wynajmowałyśmy pokój, na pytanie, gdzie
można zjeść dobrą baraninę, rzuciła trudną do zapamiętania dziwną
dwuczłonową nazwę, którą potem musiałyśmy zweryfikować u innej pani,
pracowniczki pewnej instytucji publicznego zaufania położonej przy
głównej ulicy, gdyż wcześniej nikt nie potrafił nam wskazać drogi do
poszukiwanego lokalu gastronomicznego.
Nasza
rozmówczyni, kiedy podałyśmy nazwę lokalu, rzuciła bez wahania: - To
nie jest nazwa restauracji, lecz nazwisko właściciela. To jest miejscowy
poseł z ramienia PO, znany kombinator. Ludzie go tu nie lubią. Naprawdę
chcecie tam jeść? - Odpowiedziałyśmy zgodnie, że w tej sytuacji
wszędzie, byle nie tam. Potoczyście wyjaśniając swój krytyczny stosunek
do rządzącej partii oraz osobiste zaangażowanie w publiczną działalność z
ramienia partii opozycyjnej, nasza informatorka zadzwoniła do znajomego
szefa kuchni z prośbą o podanie nazw lokali, w których w tym mieście
można zjeść dobrą baraninę. Skorzystałyśmy z dwóch adresów, w obu
wypadkach bardzo trafionych, chociaż w czasie naszego pobytu żaden z
nich nie serwował baraniny. Natomiast przed opłaceniem rachunku na
wszelki wypadek próbowałyśmy dowiedzieć się od obsługi, z jaką partią
związany jest właściciel.
Aha
Do
morza nie weszłyśmy nawet jedną stopą, ponieważ było za zimno. Na
szczytach gór również nie postawiłyśmy nawet jednej stopy, ponieważ było
za wysoko. Będąc w górach pojeździłyśmy sobie trochę samochodem po
deszczowej okolicy, natomiast w ostatnim dniu pobytu, korzystając z
pogody bardziej pogodnej, zdobyłyśmy jedną z miejscowych dolin. Tę, do
której można wjechać bryczką.
.