1 czerwca 2015

Od morza po gór szczyty

Nad morzem nie było świeżych turbotów, natomiast w górach nie było pieczonej baraniny. Tej ostatniej szukałyśmy w góralskich restauracjach, a potem tych pierwszych na rybackich kutrach. Ostatecznie moja towarzyszka podróży, Katarzyna Wichrowska, musiała zrezygnować z tradycyjnego nadmorskiego zakupu świeżej ryby w sporych ilościach i zadowolić się zakupem ryb wędzonych w ilościach dość dużych oraz takim samym asortymencie, w celu dowiezienia ich do rodzinnego domu gdzieś w kraju, gdzie spragniony świeżej rybiny oczekiwał na nią jeden pełnoletni mąż oraz dwie małoletnie córeczki, które wcześniej w roli prezencików znad morza zażyczyły sobie po jednej wędzonej makreli.


Wzdłuż i wszerz

Upragnioną góralską pieczoną baraninę podczas tegorocznej tradycyjnej majowej wyprawy wzdłuż i wszerz kraju musiały nam zastąpić inne frykasy, takie jak na baraninie gotowana góralska kwaśnica, a także glazurowane żeberka wieprzowe, pierogi nadziewane bryndzą czy tagliatelle w sosie podgrzybkowym (to w górach zamawiała moja przyjaciółka) oraz gicz jagnięca, prawdziwy półkrwisty stek wołowy czy udziec jagnięcy (to były moje górskie zamówienia - Kasia bowiem programowo nie jada ani jagniąt, ani kurcząt, ani żadnych innych zwierząt w okresie dziecięcym). Z kolei nad morzem posiliłyśmy się halibutem z pieca (Kasia) oraz sandaczem z patelni (ja), nie wchodząc w szczegóły ich wieku, oraz żurkiem i zrazem wieprzowym nadziewanym pieczarkami w pewnym kulinarnie doskonałym barze w moim mieście, uzupełniając wymienione potrawy pysznymi słodkościami spożywanymi w sporych ilościach do porannej kawy, których szczególnie ja nie powinnam jadać, a wśród których należy wymienić oscypkowe pralinki oraz wiedeńskie kremówki na południu, a na północy eklery i rurki z bitą śmietaną.

Pomiędzy szczególnie rozpasanym kulinarnie dłuższym pobytem w górach, skąd zaczynałyśmy tegoroczną wspólną wyprawę samochodem mojej przyjaciółki, a wybrzeżem, gdzie kończyłyśmy ją w moim domu, również nie żałując sobie wrażeń kulinarnych, zostałyśmy poddane licznym umartwieniom, które w sposób szczególny zogniskowały się wokół jasnogórskiego klasztoru, u stóp którego zrobiłyśmy postój w podróży z południa na północ.

Nietani dom pielgrzyma, do którego dotarłyśmy niedługo przed północą, nie tylko bezwzględnie nakazał nam zgodnie z regulaminem zwolnić pokój do godziny dziewiątej rano, ale również uniemożliwił nam niezgodnie z ofertą obmycie ciepłą wodą zmęczonych podróżą ciał. Na całe szczęście w pobliskim jasnogórskim sanktuarium dane nam było następnego ranka obmyć w strumieniach łaski spływających stamtąd na przybywających pieszych lub zmotoryzowanych pątników nasze dusze.


Od niedzieli do niedzieli

Kasi i moje majowe wyprawy w sposób nieplanowany wpisują się każdego roku w aktualny liturgiczny kalendarz ważnych i wielkich kościelnych uroczystości tego okresu, takich jak Wniebowstąpienie, Zesłanie Ducha Świętego czy Uroczystość Trójcy Przenajświętszej. W tym roku wędrowałyśmy przez kraj między dwiema ostatnimi uroczystościami, od niedzieli do niedzieli, z piątkowym pobytem na Jasnej Górze u głównej bohaterki majowych modlitewnych rozważań, która przez swoje szczególne powołanie i wybranie została wpisana w Trójcę Świętą niemal jako jej czwarta uczestniczka.

Przedpołudniowa Msza Święta w miniony piątek zgromadziła w słynnej kaplicy cudownego obrazu między innymi przybyłych w ramach pielgrzymki na Jasną Górę wolontariuszy wraz ze swoim duszpasterzem, który wygłosił homilię nawiązującą do opisu wydarzenia stanowiącego jedną z radosnych różańcowych tajemnic: „W tym czasie Maryja wybrała się i poszła z pośpiechem w góry do pewnego miasta w pokoleniu Judy. Weszła do domu Zachariasza i pozdrowiła Elżbietę. Gdy Elżbieta usłyszała pozdrowienie Maryi, poruszyło się dzieciątko w jej łonie, a Duch Święty napełnił Elżbietę. Wydała ona okrzyk i powiedziała: - Błogosławiona jesteś między niewiastami i błogosławiony jest owoc Twojego łona. A skądże mi to, że Matka mojego Pana przychodzi do mnie?" (Łk 1, 39-43)

Wychodząc od powyższego ewangelijnego czytania, kaznodzieja mówił o postawie pomocy drugiemu człowiekowi, której przykładem i wzorem jest bezinteresowna pomoc ze strony spodziewającej się dziecka Maryi, zaoferowana Elżbiecie, jej starszej ciężarnej krewnej, a ja w tym czasie modlitewnie myślałam o towarzyszącej mi Kasi, młodszej o jedno pokolenie, osobie formalnie obcej, poznanej przez internet, która przed pięcioma laty, poruszona moimi osobistymi wynurzeniami, o czym już tutaj parokrotnie z wdzięcznością pisałam, również zaoferowała mi bezinteresowną pomoc w niesieniu krzyża starości i samotności, a z którą w drodze do wieczności od pięciu lat regularnie przemierzam radośnie nasz kraj.


Post i pociecha

Lubię rozmyślać o praktycznych gestach Jezusa i Maryi opisanych w świętych tekstach chrześcijaństwa, jak choćby wspomniana wyżej pomoc świadczona starszej krewnej, albo jak troska zmartwychwstałego Jezusa wyrażona wobec zmęczonych nieudanym połowem uczniów: „A gdy ranek zaświtał, Jezus stanął na brzegu. Jednakże uczniowie nie wiedzieli, że to był Jezus. A Jezus rzekł do nich: - Dzieci, czy macie co na posiłek? - Odpowiedzieli Mu: - Nie. - On rzekł do nich: - Zarzućcie sieć po prawej stronie łodzi, a znajdziecie. - A kiedy zeszli na ląd, ujrzeli żarzące się na ziemi węgle, a na nich ułożoną rybę oraz chleb. Rzekł do nich Jezus: - Przynieście jeszcze ryb, któreście teraz ułowili. Chodźcie, posilcie się! - Żaden z uczniów nie odważył się zadać Mu pytania: - Kto Ty jesteś? - bo wiedzieli, że to jest Pan. A Jezus przyszedł, wziął chleb i podał im - podobnie i rybę.” (J 21, 4-6.9-10.12-13)

Ponieważ mam przeczucie, że podana apostołom ryba była zdecydowanie smacznie przyrządzona przez Jezusa, uczestnika wielu ewangelijnych biesiad, tym więc dotkliwiej odczuwałam słabą jakość śniadania serwowanego w restauracji przy domu pielgrzyma. Kasia również nie była nim zachwycona, podobnie jak kawą podaną w jedynej pozostałej przy życiu kawiarni funkcjonującej u podnóża klasztoru i przez klasztor firmowanej. Jeśli dodać do tego opustoszałe pobliskie lokale handlowe, w których kiedyś w szerokim wyborze sprzedawano dewocjonalia, otoczenie jasnogórskiego sanktuarium robiło przygnębiające wrażenie. Siedząc nad nie najlepszą kawą i porównując przyklasztorną część miasta, obecnie martwą, z tętniącą życiem sprzed lat kilku czy kilkunastu, zastanawiałyśmy się nad przyczynami takiego stanu rzeczy.

Dzięki Bogu, że chociaż pobyt w samym sanktuarium podniósł nas nieco na duchu - Kasię bardziej, mnie nieco mniej, kiedy popatrzyłam na obojętne, pozbawione żywej radości twarze większości świeckich pielgrzymów, a także kręcących się wśród nich pielgrzymujących kapłanów oraz miejscowych zakonników. Przygasły duch. Dalsza podróż na północ kraju ponownie wprowadziła nas obie w przygnębienie. Autostrada A1, którą chciałyśmy szybko i sprawnie dojechać na wybrzeże, okazała się komunikacyjnym widmem, prawie zupełnie pozbawionym koniecznej infrastruktury, do tego w paru miejscach bardzo źle oznakowaną. Jedynym jasnym promykiem był obiad zjedzony w pewnym przydrożnym barze. Jedzenie było bardzo smaczne, acz świadomie ograniczone przez nas do prostych bezmięsnych potraw ze względu na piątkowy post: Kasia zamówiła naleśniki z twarogiem, ja kaszę gryczaną z jajecznicą. W barze wypełnionym kierowcami zaparkowanych wokół dalekobieżnych ciężarówek byłyśmy jedynymi osobami, które nie skorzystały z bogatej oferty mięsnych dań.


Wszędzie, byle nie tam

Ogromne tiry gęsto wypełniające placyk parkingowy przed barem stanowiły jedyną dostępną, i jak się okazało poprawnie przez nas odczytaną, rekomendację przydrożnej placówki gastronomicznej, w której zamierzałyśmy zjeść obiad. Odwiedzając natomiast miasta, miasteczka czy wsie, zwyczajowo przepytywałyśmy przedstawicieli miejscowej ludności na temat polecanych placówek zbiorowego żywienia.

Nie inaczej było w miejscu popularnie zwanym zimową stolicą kraju. Pani, w której cichym drewnianym domku wynajmowałyśmy pokój, na pytanie, gdzie można zjeść dobrą baraninę, rzuciła trudną do zapamiętania dziwną dwuczłonową nazwę, którą potem musiałyśmy zweryfikować u innej pani, pracowniczki pewnej instytucji publicznego zaufania położonej przy głównej ulicy, gdyż wcześniej nikt nie potrafił nam wskazać drogi do poszukiwanego lokalu gastronomicznego.

Nasza rozmówczyni, kiedy podałyśmy nazwę lokalu, rzuciła bez wahania: - To nie jest nazwa restauracji, lecz nazwisko właściciela. To jest miejscowy poseł z ramienia PO, znany kombinator. Ludzie go tu nie lubią. Naprawdę chcecie tam jeść? - Odpowiedziałyśmy zgodnie, że w tej sytuacji wszędzie, byle nie tam. Potoczyście wyjaśniając swój krytyczny stosunek do rządzącej partii oraz osobiste zaangażowanie w publiczną działalność z ramienia partii opozycyjnej, nasza informatorka zadzwoniła do znajomego szefa kuchni z prośbą o podanie nazw lokali, w których w tym mieście można zjeść dobrą baraninę. Skorzystałyśmy z dwóch adresów, w obu wypadkach bardzo trafionych, chociaż w czasie naszego pobytu żaden z nich nie serwował baraniny. Natomiast przed opłaceniem rachunku na wszelki wypadek próbowałyśmy dowiedzieć się od obsługi, z jaką partią związany jest właściciel.


Aha

Do morza nie weszłyśmy nawet jedną stopą, ponieważ było za zimno. Na szczytach gór również nie postawiłyśmy nawet jednej stopy, ponieważ było za wysoko. Będąc w górach pojeździłyśmy sobie trochę samochodem po deszczowej okolicy, natomiast w ostatnim dniu pobytu, korzystając z pogody bardziej pogodnej, zdobyłyśmy jedną z miejscowych dolin. Tę, do której można wjechać bryczką.


.