28 czerwca 2016

Czemadańczyk

Mogłam zakończyć relację z tegorocznego wiosennego ramię w ramię tak, jak ją zakończyłam, gdyby nie jeden z prezentów, którymi podczas naszego czerwcowego wędrowania sukcesywnie obdarowywała mnie Kasia, której z kolei obiecałam wyjaśnienie na piśmie bardzo ważnego związku pomiędzy otrzymanym termosikiem, którego można używać jako kubka z pompką i dziobkiem do picia, a moim czemadańczykiem, czyli podręczną i bardzo poręczną walizeczką na kosmetyki i tym podobne, solidnej amerykańskiej produkcji, który nabyłam przez internet parę lat wstecz, dopasowując go kolorystycznie do super lekkiego torbo-plecaka na kółkach, który posiadałam już wcześniej, i który domagał się takiego praktycznego uzupełnienia. Relację z ramię w ramię zamieszczę jutro albo pojutrze, a dzisiaj - zapowiedziane wyjaśnienie.

*

Obecnie już nie podróżuję dużo, ale mój amerykański czemadańczyk, niesamowicie przemyślanie zaprojektowany, a przez to wypełniany przeze mnie po brzegi kosmetykami i lekarstwami, a także innymi istotnymi w podróży drobiazgami, wymagał lepszej walizkowej oprawy, tak aby można było postawić go na sztywnej ściance solidnej walizki i stabilnie przytwierdzić do wysuwanej rączki walizki, i tak przewozić ten mały niemały ciężar podczas już nielicznych, ale jednak coraz trudniejszych podróży, szczególnie tych z przesiadkami.

Nie udało mi się dokupić oryginalnej walizki z tej samej amerykańskiej serii, gdyż producent musiał dość dawno zaprzestać produkcji walizek, skupiając się na wytwarzaniu toreb, plecaków i etui do laptopów, tabletów, telefonów, kamer i aparatów fotograficznych. Drugiego takiego samego czemadańczyka, na zapas, także nie można już było nigdzie dostać, przez co ten stał się jeszcze bardziej cenny.

I otóż całkiem niedawno, po wielu poszukiwaniach i próbach, całkiem przypadkowo udało mi się w jednym z sieciowych marketów w moim mieście trafić na dość szeroki wybór wymarzonych walizek w wymarzonym karminowym kolorze. Uszyto je w Chinach, ale uszyto je bardzo dobrze, przez co nie były tanie, chociaż - co ważne - były lekkie, bo przeznaczone do podróży samolotowych, w które co prawda nie wybieram się, bo to za wysoko, ale lekkość walizek potrafiłam docenić z innych powodów.

Zdecydowałam się na zakup walizki średnich rozmiarów, czyli najbardziej praktycznej, którą w razie potrzeby mogłabym uzupełnić moim starym torbo-plecakiem w podobnym kolorze, albo jakąś inną torbą z mojej licznej kolekcji toreb podróżnych w różnych kolorach i rozmiarach, w tym niedużą szaro-czarną weekendową walizko-torbę tej samej co czemadańczyk amerykańskiej firmy, chociaż już nie z tej samej linii, bo zapasy tamtej wyczerpały się, którą jakiś czas po jego zakupie nabyłam również przez internet, w czarnej rozpaczy, że walizki tej firmy znikają z internetu, a ta była chyba jedynym i ostatnim dostępnym egzemplarzem, do tego przecenionym, żeby już nie zaśmiecała magazynów.

W domu nową walizkę średnich rozmiarów i karminowego koloru ustawiłam w głównym pokoju w celu jej kontemplacji oraz koniecznego wietrzenia nieuniknionego smrodu chińskich syntetyków. Z postawionym obok czemadańczykiem, chociaż nie tak lśniąco nowym jak ona, kolorystycznie i rodzajowo komponowała się bardzo korzystnie. Tak bardzo korzystnie, że ogarnęło mnie estetyczne obrzydzenie na myśl o ewentualnej konieczności uzupełnienia tego teamu o coś w innym kolorze, gdyby okazało się, że może kiedyś będę musiała zabrać w podróż więcej rzeczy niż te, które może pomieścić walizka średnich rozmiarów.

Szybkim kursem taksówkowym tam i z powrotem udałam się do leżącego na granicach mojego miasta marketu i zakupiłam walizę największą, szczęśliwa, że nikt nie sprzątnął mi jej spod tak zwanego nosa. W domu postawiłam ją obok walizy wcześniej zakupionej, wietrząc ją i kontemplując teraz obie, wraz z towarzyszącym im niewielkim, ale jakże umiłowanym czemadańczykiem.

Po dwóch dniach kontemplacji połączonej z medytacją, porażona ostatnim rachunkiem za taksówkę, zadzwoniłam do znajomego z prośbą o wywiezienie mnie na obrzeża miasta w celu szybkiego i koniecznego zakupy walizki. Tym razem dokupiłam walizkę małą, taką bardziej weekendową, żebym w razie jakiegoś weekendowego wyjazdu, na które udaję się najwyżej trzy razy w roku, nie musiała łączyć czemadańczyka ze świetnie ergonomicznie przemyślaną walizką tej samej amerykańskiej firmy, ale jednak całkiem innego koloru i nieco innego kształtu. Idąc przez rozległy sklep już z daleka dostrzegłam z ulgą w sercu, że mała karminowa walizka czekała na mnie na półce!

*

Walizy nadal wietrzą się w dużym pokoju, chociaż syntetyczny smród zdążył zniknąć, a średnia nawet towarzyszyła mi w ostatnim ramię w ramię, bardzo udanie zastępując dotychczasowy torbo-plecak, na którym pomimo heroicznych prób nigdy nie udawało się stabilnie ustawić czemadańczyka, ale ja nadal nie mam pomysłu, gdzie mogłabym ten ogrom waliz przechowywać. Na razie więc kontempluję ich urodę, podziwiając harmonię kolorów, w którą pięknie, choć całkiem niezamierzenie ze strony ofiarodawczyni, wpisał się otrzymany od nieświadomej mojej walizkowej odysei Kasi - podróżny termosik w karminowym kolorze.


.