5 kwietnia 2014

Lata tłuste, lata chude

Młodsza Panna Wichrowska, pochodząca z rodziny osób szczupłych, przy pierwszym spotkaniu trzy lata temu, kiedy sama miała tyle lat, nie omieszkała kilkakrotnie zauważyć rozbawiona: - Alicja, ty jesteś gruba! - Chociaż jej nieco starsza i bardziej powściągliwa siostrzyczka ani razu nie wypowiedziała się na temat mojej tuszy, byłam pewna, że dziewczynki wyczerpująco przedyskutowały gabaryty nowej znajomej swojej mamy.
 
*
 
Uwagi Młodszej Panny Wichrowskiej nie podziałały na moją decyzję podjęcia walki z nadwagą tak mocno, jak oficjalna diagnoza lekarska stwierdzająca, że choruję na otyłość. Natomiast stały życzliwy doping Kasi, mamy szczerej trzylatki, spełnił niepoślednią rolę w procesie wychodzeniu z otyłości. Od kiedy internetowa „Katarzyna Wichrowska” zadeklarowała konkretną pomoc samotnej internetowej „Prowincjałce”, znanej przedtem jedynie z blogowych notek, upoważniłam ją nie tylko do wygłoszenia mowy pożegnalnej na moim pogrzebie, ale również – zgodnie z sugestią samej Kasi – każdorazowo oficjalnie upoważniam ją do wglądu do lekarskiej dokumentacji dotyczącej mojej osoby, a także regularnie informuję o aktualnym stanie zdrowia, które oby jak najdłużej było niezłe.
 
 
I oto ten czas jest teraz. Wiemy już, do kogo należało bardzo życzliwe ramię. Natomiast dwie pary ciepłych męskich dłoni, to czarnoskóry lekarz pogotowia ratunkowego oraz białoskóry sanitariusz, którzy pośpieszyli na pomoc niemłodej Alicji leżącej bez siły przy leśnej ścieżce. Osłabienie Alicji było niepokojące, gdyż nastąpiło niedługo po smacznym obiedzie, który wraz z Kasią zjadłam w sprawdzonej i polecanej karczmie serwującej swojskie jadło. Przeprowadzone na miejscu mojego leżenia badania medyczne wykazały tylko jeden niepokojący objaw: niski poziom cukru.
 
Zjedzone wcześniej pierogi z mięsem, marchwiowo-ananasowa surówka oraz wypity kwas chlebowy powinny były dodać mi siły przed niezbyt forsownym spacerem przez rzekę, pod górkę, przez las. Skąd więc słabość? Czarnoskóry lekarz postawił diagnozę, potwierdzoną potem przez mojego endokrynologa (pięć lat wcześniej zdiagnozowano u mnie niedoczynność tarczycy): nietolerancja na cukier, albo inaczej stan przedcukrzycowy. Zlecone przez endokrynologa jednoczesne badanie poziomu glukozy oraz (co ważne!) insuliny we krwi - na czczo oraz po obciążeniu czystą glukozą - wykazało nadprodukcją insuliny, za czym poszło lekarskie zalecenie drastycznego ograniczenia ilości spożywanych węglowodanów, wydłużania czasu pomiędzy posiłkami oraz profilaktycznego przyjmowania minimalnej dawki leku obniżającego poziom glukozy, mimo że wszystkie dotychczasowe badania wykazywały jej prawidłową ilość.
 
*
 
Dzięki opisanej sekwencji zdarzeń - w moim odczuciu sekwencji opatrznościowej - zrozumiałam swój problem, zrozumiałam zaklęty insulinowy krąg: im więcej jem słodkiego, tym bardziej pobudzam trzustkę do produkcji insuliny, której nadmiar szuka sobie węglowodanowego paliwa w moim organizmie, tym samym osłabiając mnie, na co ja reaguję pakowaniem w siebie kolejnych porcji jedzenia. Wniosek był oczywisty: trzeba przerwać ten krąg. Za poradą Kasi zakupiłam wagę łazienkową i zaczęłam każdego ranka kontrolować swój ciężar. Moja światła przyjaciółka uświadomiła mnie również, że ilekroć będę czuła głodowe zawroty głowy, będzie to oznaczało, że organizm nie dostawszy zbyt wielkiej porcji węglowodanów do spalenia, zaczyna szukać innych źródeł energii, które będzie znajdował w nadwyżkach tłuszczu w moim ciele.
 
Wytrzymywałam więc stany zachwiania wewnętrznej równowagi, czyli zaburzenia świadomości, albo inaczej odjazdy i odloty, które z angielska nazywałam shakiness, twardo trzymając się nowych parametrów żywieniowych. Z czasem stany shakiness stawały się coraz słabsze i coraz rzadsze, a ja mogłam ograniczyć ilość posiłków z sześciu do trzech dziennie, spożywanych w stałych pasmach godzinowych: śniadanie, obiad, kolacja oraz poranna kawa z kawałeczkiem gorzkiej czekolady i popołudniowa herbata z dodatkiem tejże. Jadłam sporo mięsa, przede wszystkim ulubionej wieprzowiny (karkówka, żeberka, golonka) oraz warzyw, których jedzenia musiałam nauczyć się na nowo, po wyeliminowaniu z diety owoców, do których w poprzednich latach szczególnie mnie ciągnęło. Zrezygnowałam całkowicie z białego pieczywa i ziemniaków na rzecz prawdziwego chleba razowego na zakwasie oraz kaszy gryczanej lub grubej kaszy jęczmiennej typu pęczak.
 
Obecnie jadam mniej mięsa: przede wszystkim chudą wieprzowinę oraz ostatnio mięso indycze. Wędlin prawie nie jem, poza sprawdzonymi parówkami z indyka. Codziennie jadam dobre wiejskie jaja - w formie śniadaniowych omletów z dwóch jajek smażonych na warzywach (wcześniej ugotowanych na parze). Nie zagęszczam zup, nie jem gęstych sosów. Zawsze lubiłam nabiał, ale obecnie staram się nieco ograniczać jego spożycie. Nabiał krowi zaczynam z wolna zastępować nabiałem kozim. Między posiłkami niczego nie podjadam, staram się natomiast pić sporo wody. Słodyczy nie jem prawie wcale, jedynie od czasu do czasu mogę skusić się na nieduży kawałeczek naprawdę dobrego ciasta. Czasami, ale bardzo rzadko, zaszaleję zamawiając małą pizzę, po której na ogół znowu staję się nieco shaky, a potem - chudnę. Mikroefekty jojo (w granicy do 2 kg), które od czasu do czasu odnotowuję, mają charakter przejściowy i ustępują po zastosowaniu twardego reżimu żywieniowego.
 
*
 
Dwa lata temu w miejsce obżerania się zaczęłam odżywiać się, a moje ciało zaczęło samo z siebie powoli i systematycznie chudnąć - w tempie około 1,5 kg miesięcznie. Było to dla mnie bardzo miłą, a czasami nawet zaskakującą niespodzianką, na przykład kiedy pod prysznicem nie mogłam dłonią znaleźć swojego ciała w miejscu, w którym dotychczas bywało. Kasia natomiast podczas wspólnych wypraw po kraju odczuła uszczuplenie mojej obecności w swoim samochodzie, gdy przy zmianie biegów jej ramię przestało obijać się o wylewające się z fotela pasażera fałdy tłuszczu.
 
Od dwóch lat muszę stopniowo wymieniać lub zwężać dotychczasowe ubrania. Odchodzę również od tuszujących tuszę ciemnych kolorów. Podczas ostatniego wiosennego przeglądu garderoby trafiłam na czarną sukienkę, którą w obecnej sytuacji przeznaczyłam na strój trumienny, o czym od razu poinformowałam przyjaciółkę mającą wygłaszać pogrzebową mowę nad moim grobem. Nie jest wykluczone, że to ona właśnie będzie moje szczupłe ciało wkładać do trumny. Na wszelki wypadek przesłałam jej swoje zdjęcie z prywatnego pokazu mody funeralnej, z dokładnym określeniem miejsca, w którym przechowuję sukienkę uwiecznioną na załączonym zdjęciu.
 
Sukienka jest obecnie za szeroka, ale na mojej nieruchomej postaci łatwo będzie ją odpowiednio udrapować. Grunt, że Kasia nie nadźwiga się układając mnie na wieczny spoczynek. Pewnie po cichu cieszy się z tego, chociaż głośno nigdy nie zgłaszała żadnych osobistych uwag do mojej nadwagi, w przeciwieństwie do swojej młodszej córeczki, która kilkanaście miesięcy po pamiętnym „Alicja, ty jesteś gruba!”, kiedy przybył jej ponad rok życia, a mnie ubyło sporo kilogramów objętości, stwierdziła: - Alicja, wiesz co? Jednak wolałam, kiedy byłaś grubsza!






Pokaz mody funeralnej - fot. prowincjałka


 .