Młodsza Panna Wichrowska,
pochodząca z rodziny osób szczupłych, przy pierwszym spotkaniu trzy
lata temu, kiedy sama miała tyle lat, nie omieszkała kilkakrotnie
zauważyć rozbawiona: - Alicja, ty jesteś gruba! - Chociaż jej nieco
starsza i bardziej powściągliwa siostrzyczka ani razu nie wypowiedziała
się na temat mojej tuszy, byłam pewna, że dziewczynki wyczerpująco
przedyskutowały gabaryty nowej znajomej swojej mamy.
*
Uwagi Młodszej Panny Wichrowskiej nie podziałały na moją decyzję podjęcia walki z nadwagą
tak mocno, jak oficjalna diagnoza lekarska stwierdzająca, że choruję na
otyłość. Natomiast stały życzliwy doping Kasi, mamy szczerej trzylatki,
spełnił niepoślednią rolę w procesie wychodzeniu z otyłości. Od kiedy
internetowa „Katarzyna Wichrowska”
zadeklarowała konkretną pomoc samotnej internetowej „Prowincjałce”,
znanej przedtem jedynie z blogowych notek, upoważniłam ją nie tylko do
wygłoszenia mowy pożegnalnej na moim pogrzebie, ale również – zgodnie z
sugestią samej Kasi – każdorazowo oficjalnie upoważniam ją do wglądu do
lekarskiej dokumentacji dotyczącej mojej osoby, a także regularnie
informuję o aktualnym stanie zdrowia, które oby jak najdłużej było
niezłe.
Momentem przełomowym w historii mojego wychodzenia z otyłości okazała
się nasza pierwsza wspólna wyprawa plenerowa, o której wspomniałam w
jednym z wcześniejszych szkiców autobiograficznych. Swój ówczesny tekst
zakończyłam tymi słowami: A
potem minie kolejna dekada i nadejdzie kolejna pora niskich poziomów. I
będzie lasek za szeroką rzeką, i ścieżka w górę, i ścieżka w dół. I
niemłoda kobieta leżąca bez siły przy ścieżce w górę. I będzie czyjeś
bardzo życzliwe ramię. I czarnoskóry lekarz oraz dwie pary ciepłych
męskich dłoni. Ale o tym, co się wydarzy, i dlaczego Alicja tam będzie, i
z kim tam będzie, być może dowiemy się od niej za czas jakiś.
I oto ten czas jest teraz. Wiemy już, do kogo należało bardzo życzliwe
ramię. Natomiast dwie pary ciepłych męskich dłoni, to czarnoskóry lekarz
pogotowia ratunkowego oraz białoskóry sanitariusz, którzy pośpieszyli
na pomoc niemłodej Alicji leżącej bez siły przy leśnej ścieżce.
Osłabienie Alicji było niepokojące, gdyż nastąpiło niedługo po smacznym
obiedzie, który wraz z Kasią zjadłam w sprawdzonej i polecanej karczmie
serwującej swojskie jadło. Przeprowadzone na miejscu mojego leżenia
badania medyczne wykazały tylko jeden niepokojący objaw: niski poziom
cukru.
Zjedzone wcześniej pierogi z mięsem, marchwiowo-ananasowa surówka oraz
wypity kwas chlebowy powinny były dodać mi siły przed niezbyt forsownym
spacerem przez rzekę, pod górkę, przez las. Skąd więc słabość?
Czarnoskóry lekarz postawił diagnozę, potwierdzoną potem przez mojego
endokrynologa (pięć lat wcześniej zdiagnozowano u mnie niedoczynność
tarczycy): nietolerancja na cukier, albo inaczej stan przedcukrzycowy.
Zlecone przez endokrynologa jednoczesne badanie poziomu glukozy oraz (co
ważne!) insuliny we krwi - na czczo oraz po obciążeniu czystą glukozą -
wykazało nadprodukcją insuliny, za czym poszło lekarskie zalecenie
drastycznego ograniczenia ilości spożywanych węglowodanów, wydłużania
czasu pomiędzy posiłkami oraz profilaktycznego przyjmowania minimalnej
dawki leku obniżającego poziom glukozy, mimo że wszystkie dotychczasowe
badania wykazywały jej prawidłową ilość.
*
Dzięki opisanej sekwencji zdarzeń - w moim odczuciu sekwencji
opatrznościowej - zrozumiałam swój problem, zrozumiałam zaklęty
insulinowy krąg: im więcej jem słodkiego, tym bardziej pobudzam trzustkę
do produkcji insuliny, której nadmiar szuka sobie węglowodanowego
paliwa w moim organizmie, tym samym osłabiając mnie, na co ja reaguję
pakowaniem w siebie kolejnych porcji jedzenia. Wniosek był oczywisty:
trzeba przerwać ten krąg. Za poradą Kasi zakupiłam wagę łazienkową i
zaczęłam każdego ranka kontrolować swój ciężar. Moja światła
przyjaciółka uświadomiła mnie również, że ilekroć będę czuła głodowe
zawroty głowy, będzie to oznaczało, że organizm nie dostawszy zbyt
wielkiej porcji węglowodanów do spalenia, zaczyna szukać innych źródeł
energii, które będzie znajdował w nadwyżkach tłuszczu w moim ciele.
Wytrzymywałam więc stany zachwiania wewnętrznej równowagi, czyli
zaburzenia świadomości, albo inaczej odjazdy i odloty, które z angielska
nazywałam shakiness, twardo trzymając się nowych parametrów żywieniowych. Z czasem stany shakiness
stawały się coraz słabsze i coraz rzadsze, a ja mogłam ograniczyć ilość
posiłków z sześciu do trzech dziennie, spożywanych w stałych pasmach
godzinowych: śniadanie, obiad, kolacja oraz poranna kawa z kawałeczkiem
gorzkiej czekolady i popołudniowa herbata z dodatkiem tejże. Jadłam
sporo mięsa, przede wszystkim ulubionej wieprzowiny (karkówka, żeberka,
golonka) oraz warzyw, których jedzenia musiałam nauczyć się na nowo, po
wyeliminowaniu z diety owoców, do których w poprzednich latach
szczególnie mnie ciągnęło. Zrezygnowałam całkowicie z białego pieczywa i
ziemniaków na rzecz prawdziwego chleba razowego na zakwasie oraz kaszy
gryczanej lub grubej kaszy jęczmiennej typu pęczak.
Obecnie jadam mniej mięsa: przede wszystkim chudą wieprzowinę oraz
ostatnio mięso indycze. Wędlin prawie nie jem, poza sprawdzonymi
parówkami z indyka. Codziennie jadam dobre wiejskie jaja - w formie
śniadaniowych omletów z dwóch jajek smażonych na warzywach (wcześniej
ugotowanych na parze). Nie zagęszczam zup, nie jem gęstych sosów. Zawsze
lubiłam nabiał, ale obecnie staram się nieco ograniczać jego spożycie.
Nabiał krowi zaczynam z wolna zastępować nabiałem kozim. Między
posiłkami niczego nie podjadam, staram się natomiast pić sporo wody.
Słodyczy nie jem prawie wcale, jedynie od czasu do czasu mogę skusić się
na nieduży kawałeczek naprawdę dobrego ciasta. Czasami, ale bardzo
rzadko, zaszaleję zamawiając małą pizzę, po której na ogół znowu staję
się nieco shaky, a potem - chudnę. Mikroefekty jojo (w granicy do
2 kg), które od czasu do czasu odnotowuję, mają charakter przejściowy i
ustępują po zastosowaniu twardego reżimu żywieniowego.
*
Dwa lata temu w miejsce obżerania się zaczęłam odżywiać się, a moje
ciało zaczęło samo z siebie powoli i systematycznie chudnąć - w tempie
około 1,5 kg miesięcznie. Było to dla mnie bardzo miłą, a czasami nawet
zaskakującą niespodzianką, na przykład kiedy pod prysznicem nie mogłam
dłonią znaleźć swojego ciała w miejscu, w którym dotychczas bywało.
Kasia natomiast podczas wspólnych wypraw po kraju odczuła uszczuplenie
mojej obecności w swoim samochodzie, gdy przy zmianie biegów jej ramię
przestało obijać się o wylewające się z fotela pasażera fałdy tłuszczu.
Od dwóch lat muszę stopniowo wymieniać lub zwężać dotychczasowe
ubrania. Odchodzę również od tuszujących tuszę ciemnych kolorów. Podczas
ostatniego wiosennego przeglądu garderoby trafiłam na czarną sukienkę,
którą w obecnej sytuacji przeznaczyłam na strój trumienny, o czym od
razu poinformowałam przyjaciółkę mającą wygłaszać pogrzebową mowę nad
moim grobem. Nie jest wykluczone, że to ona właśnie będzie moje szczupłe
ciało wkładać do trumny. Na wszelki wypadek przesłałam jej swoje
zdjęcie z prywatnego pokazu mody funeralnej, z dokładnym określeniem
miejsca, w którym przechowuję sukienkę uwiecznioną na załączonym
zdjęciu.
Sukienka jest obecnie za szeroka, ale na mojej nieruchomej postaci
łatwo będzie ją odpowiednio udrapować. Grunt, że Kasia nie nadźwiga się
układając mnie na wieczny spoczynek. Pewnie po cichu cieszy się z tego,
chociaż głośno nigdy nie zgłaszała żadnych osobistych uwag do mojej
nadwagi, w przeciwieństwie do swojej młodszej córeczki, która
kilkanaście miesięcy po pamiętnym „Alicja, ty jesteś gruba!”, kiedy
przybył jej ponad rok życia, a mnie ubyło sporo kilogramów objętości,
stwierdziła: - Alicja, wiesz co? Jednak wolałam, kiedy byłaś grubsza!
.
Pokaz mody funeralnej - fot. prowincjałka |
.