22 lipca 2016

O czym nie napisałam


BIESZCZADY JAK BESKIDY?

Dotychczas nie napisałam, że nie byłam pewna poprawnej odmiany słowa, którym w poprzedniej notce żonglowałam na wiele przypadków. Prawdę powiedziawszy, byłam na tyle niepewna składni, że zdecydowałam się odwołać do internetowej pomocy językowej: „Od średniowiecza zarówno Beskidy jak i Bieszczady występowały w dwóch obocznych formach: Bieszczad (formalnie liczba pojedyncza, która oznaczała zbiorowość) i Bieszczady (plurale tantum). Od Bieszczad tworzono liczbę mnogą Bieszczady i wtedy dopełniacz brzmiał Bieszczadów (jak układ – układy – układów). Natomiast Bieszczady (plurale tantum) odmieniają się jak sanki – sanek, Karpaty – Karpat, Tatry – Tatr i dopełniacz brzmiał Bieszczad. Obydwie formy dopełniacza są zatem właściwe ze względu na różną w średniowieczu postać liczby: liczba mnoga albo plurale tantum.” [sjp]

Z powyższego wyjaśnienia zrozumiałam tyle, że jeśli w tekście o Bieszczadach w życiu Katarzyny Wichrowskiej oraz moim będę używała bardziej wpadającego mi w ucho dopełniacza w brzemieniu „Bieszczadów” - nie będzie to błędem. Co też konsekwentnie czyniłam. Obecnie natomiast, równie konsekwentnie, wspomnę na wieczną rzeczy pamiątkę o innych aspektach naszej czerwcowej wyprawy w tamte rejony, o których ze względów kompozycyjnych nie wspomniałam w tekście poprzednim.


POGODA W CISNEJ

A więc: miałyśmy wspaniałą pogodę, nie za gorącą i nie za zimną, z minimalnymi opadami krótkich deszczów, które nadawszy rześkości cudownie czystemu powietrzu znikały, ustępując miejsca nie zanadto narzucającemu się słońcu. Jedynie trzeci, czyli ostatni dzień naszego pobytu w Bieszczadach, w którym postanowiłyśmy zaatakować Połoninę Caryńską, zmęczył nas nieco upałem.

Nie wiem więc dlaczego, pomimo tak sprzyjającej pogody, ilekroć przejeżdżałyśmy obwodnicą przez pogodną Cisnę lub w jej pobliżu, przychodził mi na myśl dawny przebój Krystyny Prońko o deszczu w tej miejscowości, którego na co dzień raczej sobie nie podśpiewuję. Z kolei jeszcze dawniejszy przebój Wojciecha Gąsowskiego o wzgórzach nad bieszczadzkim sztucznym jeziorem, który czasami przychodzi mi ni z tego ni z owego na myśl, zupełnie nie rezonował we mnie, kiedy samochodem Kasi pokonywałyśmy nadsolińskie nierówności terenu.

Skoro o Cisnej mowa, żałuję poniewczasie, że nie zatrzymałyśmy się w niej, żeby na przykład odwiedzić tamtejszą Siekierezadę, której reklamę przecież mijałyśmy wielokrotnie, ale żadna z nas jakoś nie wpadła na pomysł tropienia bieszczadzkich ścieżek Edwarda Stachury. Znajomy, który przed moim wyjazdem w tamte strony zasugerował wejście na Połoninę Caryńską, albo przynajmniej spacerowe zdobycie schroniska leżącego na zboczu Małej Rawki, żebym jednak coś w rodzaju jakiegoś szczytu w tych górach zdobyła, zapomniał wspomnieć o atrakcjach Cisnej: wspomnianym już tak zwanym kultowym lokalu, albo innym, bardziej kulinarnym niż kultowym, serwującym typowe dania kuchni łemkowskiej. Szkoda, że powiedział o nich dopiero po moim powrocie, bo do zdobywania takich szczytów Kasia i ja mamy szczególne predyspozycje.


PRZEŁĘCZ NA PARKINGU

Wejścia na połoninę łąkową, czyli po tamtejszemu caryńską, dokonałyśmy od strony parkingu usadowionego na przełęczy zwanej Wyżniańską, u stóp wspomnianej Małej Rawki, po stronie południowej szosy oddzielającej podejścia na oba wzniesienia i będącej częścią wielkiej bieszczadzkiej obwodnicy.

Może nie zdobyłybyśmy dwóch trzecich wspomnianej połoniny, gdyby wcześniej udało nam się, jak sugerował mój znajomy, spacerkiem udać się pod górkę, na zboczu której znajduje się schronisko o precyzyjnie brzmiącej nazwie Pod Małą Rawką, w czym jednak przeszkodziło nam stado bydła w postaci licznych krów oraz nieco mniej licznych młodych byczków, które z pobliskich łąk, na których samopas się pasły, przywędrowały na znajdujący się u podnóża tej małej górki parking, i zaczęły rozchodzić się po nim.

Czułam, że moja towarzyszka, miłośniczka mleka oraz mlecznej rogacizny, była skłonna przejść w kierunku drogi do schroniska poprzez stado wypełniające duży plac do parkowania samochodów, co uczyniłaby zapewne krokiem równie spokojnym jak niespieszne były kroki coraz liczniej wypełniających parking zwierząt. Ja jednak, mimo że też jestem miłośniczką białego napoju, nie znajdowałam w sobie wystarczającej fascynacji rogacizną, aby przejść jak gdyby nigdy nic pośród tego stada, nawet wtedy, gdy zajął się nim bardzo miły pan parkingowy.


PIWA I WINA

Piwa nie ponoszą winy za to, że nie one, lecz wino witało nas w Bieszczadach, co stało się za sprawą uroczo położonego domu, w którym miałyśmy się zatrzymać, i w którym pod całkowitą nieobecność właścicieli tego malowniczego siedliska witała nas winem para jedynych wtedy gości, która przybyła parę godzin wcześniej i jakimś sposobem otrzymała klucze do posesji oraz pokojów, i która w saloniku na dole raczyła się tym trunkiem, kiedy przyjechałyśmy późnym wieczorem.

Właściciele natomiast przez cały okres naszego pobytu utrzymywali z nami kontakt wyłącznie telefoniczny, co kojarzyło mi się ze scenerią popularnego niegdyś serialu o aniołkach Charliego, którego żadna z pracujących dla niego anielskich agentek nigdy nie widziała na oczy. Co więcej, w pierwszym dniu naszego tam pobytu otrzymałyśmy od gospodarzy telefon z prośbą o wpuszczenie do domu kolejnego gościa, którego ostatecznie podobnie jak nas - czyli pewnie również winem - przyjęli goście wcześniejsi, bogato zaopatrzeni w ten trunek, jako że my obwodnicą objeżdżałyśmy właśnie całkiem inne rejony regionu, przejeżdżając między innymi przez Uherce Mineralne, miłośnikom piwa znane z lokalnego mikrobrowaru produkującego na przykład piwo o wdzięcznej nazwie Deszcz w Cisnej, a także inne, bardziej męskie, jak choćby to pod tytułem Wataha, które nieco później, w hotelu, w którym co rano raczyłyśmy się poranną kawą, każda z nas zakupiła na prezent dla znajomych panów.

Przy okazji piwnych zakupów Kasia obdarowała mnie nabytym w tym samym miejscu regionalnym zestawem autorskich czekoladek inspirowanych smakami różnych znanych win, na które obok oczywistej czekolady składały się mniej oczywiste dodatki, takie jak cząsteczki suszonego selera, grzybów, estragonu, kandyzowanych fiołków lub kandyzowanego jaśminu, dodatkowo leżakowane na przykład w dymie z mokrego siana lub w płatkach róż. Po powrocie do domu nad morzem, sukcesywnie wsmakowując się w nie w porze porannej kawy, jak również smakując oryginalne angielskie maślane ciasteczka otrzymane od Kasi jako dodatek do moich popołudniowych herbat, wspominałam nostalgicznie bieszczadzką dzicz.


MAŁY ŚWIAT

Nasz bieszczadzki gospodarz pojawił się jednak tuż przed naszym wyjazdem, aby rozliczyć się z nami za pobyt i jednocześnie wyjaśnić swoją wcześniejszą nieobecność, wynikającą z poważnych losowych okoliczności. Od słowa do słowa okazało się, że razem z Kasią mają wspólnych znajomych w mieście jego stałego zamieszkania.

Z kolei ja, dwa dni wcześniej, podczas kolacji w pobliskiej karczmie, natknęłam się na pewnego znajomego z oddalonego o prawie 800 kilometrów mojego miasta. W pierwszej chwili oboje patrzyliśmy na siebie z niedowierzaniem, gdyż zasadniczo po to wyjeżdża się urlopowo tak daleko, aby oderwać uwagę nie tylko od widoku znanych miejsc, ale również od widoku znanych twarzy, więc w nowej scenerii czasami trudno jest szybko zidentyfikować osobę tak niespodzianie napotkaną.

Przy okazji tego nieoczekiwanego spotkania Kasia przytomnie i prawniczo stwierdziła, że jeśli ktoś z moich znajomych miałby wątpliwości, czy moje opowieści o naszych wspólnych eskapadach nie są fantazjami, zawsze mogę odwołać się do spotkanego znajomego jako świadka chociażby kulinarnego aspektu naszych wędrówek ramię w ramię.

Na dobrą sprawę podobne świadectwa mogą również pochodzić od naszych wspólnych bardzo realnych znajomych, dość dobrze znanych w naszej cząsteczce świata wirtualnego. Spotkania z Ewą Filipczuk kilkakrotnie opisywałam w notkach z tej serii, ale na temat wcześniejszych odwiedzin u Państwa Fymów dotychczas dyskretnie milczałam. Teraz postanowiłam nadmienić również o tych serdecznych spotkaniach przy okazji każdorazowej Kasi oraz mojej bytności w okolicach miasta, które Państwo Fymowie zamieszkują.

Podobnie było teraz, przed wyruszeniem w Bieszczady, które Państwo Fymowie znają bardzo dobrze. Zostałyśmy więc na drogę wyposażone przez nich w mapę, przewodnik oraz praktyczne rady - podczas popołudniowej herbaty, którą z jednej strony podawała nam pani domu, a z drugiej, w maleńkiej plastikowej zastawie, podobnie gościnnie serwowała trzyletnia panna Fymówna, której towarzyszyła najmłodsza z latorośli, jej rezolutna roczna siostrzyczka. Starsze rodzeństwo znika już w swoich własnych nastoletnich sprawach i chodzi samodzielnie po swoich coraz bardziej dorosłych drogach, w odróżnieniu od dwójki małych siostrzyczek, które dopiero zaczynają poznawać świat na dróżkach drobionych małymi kroczkami przy boku rodziców.


BESKIDY JAK BIESZCZADY?

Jeśli Pan Bóg pozwoli, to niebawem będę wspólnie z rodziną Państwa Wichrowskich nieco dłużej urlopować w ich górskim domu położonym w Beskidzie, ale nie w Bieszczadzie, czyli inaczej mówiąc, nie w Bieszczadach, lecz w Beskidach. Niewykluczone więc, że chcąc potem opisać tamte strony, będę musiała ponownie sięgnąć do słownika języka ojczystego, żeby ostatecznie ustalić, jakiej formy dopełniacza będę chciała wtedy używać, gdyż jak zrozumiałam, ma ona podobne średniowieczne korzenie, jak ten region, do wspomnień o którym powróciłam w kończącej się właśnie notce.

Szkoda, że nie udało mi się w niej wspomnieć o poszukiwaniu bieszczadzkiego hipisa, który kiedyś produkował świetne kozie sery, a może raczej o poszukiwaniu producenta świetnych kozich serów, który żył tam kiedyś jak hipis, a którego dwanaście lat temu podczas swoich bieszczadzkich weekendów odkryli Państwo Wichrowscy. Kasia nie pamiętała dokładnego adresu, jedynie wygląd okolicy oraz wygląd hipisa, więc kiedy w drodze powrotnej w rodzinne strony zbliżałyśmy się do Komańczy, w okolicach której mieszkał, ze wszystkich sił starałyśmy się na podstawie skrawków jej wspomnień zlokalizować to ważne miejsce. Może nie tyle przy ich pomocy, co dzięki dużemu szyldowi, udało nam się w końcu trafić do miejsca produkcji kozich serów, które jednak nie wyglądało na siedzibę hipisa, podobnie jak jego gospodarz, młody rolnik, nie wyglądał na syna czy wnuka hipisa, ani się do takich koneksji przyznawał. Co więcej, zupełnie nie kojarzył, kto w okolicy mógł dekadę temu produkować sery, o które spytała go Kasia. Najważniejsze jednak, że te które u niego zakupiłyśmy, były wyśmienite.

Żałuję więc, że nie udało mi się w obecnej notce wspomnieć o tych kozich serach, jako że staram się skrupulatnie spisywać wszystko ważne, co wydarza się podczas naszych wędrówek ramię w ramię. Któregoś dnia Kasia, która twierdzi, że od zawsze czuła i czuje się na czterdzieści lat, spytała, czy ja nadal czuję się na dwadzieścia trzy lata, jak czułam się przez wiele lat po ukończeniu dwudziestu trzech lat ziemskiego życia, a co podobno deklarowałam jeszcze parę lat wstecz. Odpowiedziałam, że już nie. Teraz czuję w sobie wyraźnie inną perspektywę: wieczność. Czuję się na wieczność, w którą chcę w sobie, a także w mojej towarzyszce, przenieść tutaj wysławiane, czyli wyrażane słowami, czyli nazywane, przeżycia. Spisuję więc rzeczy na wieczną rzeczy pamiątkę. Dlatego niedobrze się stało, że w notce, w której piszę o tym, o czym wcześniej nie napisałam, nie udało mi się napisać o serze.


.