29 czerwca 2016

Rollercoaster

WYSOKOŚCI, GŁĘBOKOŚCI

Pochodzenie tytułowego angielskiego wyrazu nie jest jasne. Podobno w licznych językach odpowiednikiem przytoczonego słowa jest określenie rosyjskie góry, jako że już ponad trzy wieki temu budowano tam dla celów rozrywkowych kręte lodowe rynny, którymi jeżdżono na sankach, i które uznaje się za pierwsze zabawowe kolejki górskie. Ponieważ jednak w języku rosyjskim takie urządzenia noszą miano gór amerykańskich, sprawa nazewnictwa pozostaje niewyjaśniona. Nie ona jednak, lecz sam charakter rollercoasterowej rozrywki stanowi wytłumaczenie mojego do niej dystansu. Nie przepadam bowiem za rozrywkami na wysokościach, również tymi, w których wysokość mierzy się głębokością od poziomu tafli wody liczoną w dół.

Nie rozumiem więc dlaczego Katarzyna Wichrowska, moja przyjaciółka poznana przez internet, która mogłaby z powodzeniem być moją córką, zawzięła się, aby przywracać mnie do życia poprzez sporty wodne w rodzaju yachtingu nad dużą głębokością, albo przynajmniej kayakingu nad głębokościami o wiele mniejszymi. Czy dlatego, że woda stanowi swoistą podstawę życia, że podobno życie na ziemi bierze swój początek z wody, że taka była i jest biblijna chronologia dzieła stworzenia, że istnieją wody płodowe, że jest woda chrzcielna, czy też dlatego, że woda stanowi zdecydowaną część naszego organizmu? W zamierzeniu Kasi spływ kajakowy miał cztery lata temu uświetnić moje sześćdziesiąte urodziny, ale szczęśliwie udało mi się przesunąć w czasie zapowiadaną atrakcję - na czas moich siedemdziesiątych urodzin. Na razie więc wspólnie zdobywamy wysokości mierzone metrami ponad poziomem morza. Podczas naszej tradycyjnej wiosennej samotnej wędrówki, kiedy Kasi udaje się wykroić choćby króciutki urlop, a Pan Wichrowski może zająć się przychówkiem w osobach dwóch bardzo żywotnych córek, rok temu na przykład konną bryczką zdobyłyśmy w maju tatrzańską Dolinę Kościeliską, w tym roku natomiast wsiadłyśmy w czerwcu na bieszczadzki obwodnicowy rollercoaster.



2016 - Kasia, widok z Połoniny Caryńskiej


LATA TEMU

Państwo Wichrowscy w różnych porach roku spędzili kiedyś w Bieszczadach kilka rodzinnych weekendów, za każdym razem zatrzymując się w innej miejscowości, jednak wspomnienia Kasi z tamtego czasu wypełnione są przede wszystkim obrazami ówcześnie dwuletniej Starszej Panny Wichrowskiej, na której skupiała się prawie cała czujna uwaga rodzicielki. W tym roku starsza córka Kasi skończyła czternaście lat, a jej mama po raz pierwszy od tamtego czasu wybrała się ponownie w Bieszczady, tym razem ze mną, ramię w ramię, pilnując, żebym nie zrobiła sobie jakiejś krzywdy. Ja natomiast wróciłam w Bieszczady po czterdziestoletniej przerwie, ramię w ramię z moją młodszą przyjaciółką, biorąc na siebie wszelkie sprawy organizacyjne związane z wyjazdem, aby Kasia miała chwilę wytchnienia od zabieganej codzienności.

Po raz pierwszy Bieszczady odwiedziłam w połowie lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, jako uczestniczka dość przypadkowego niewielkiego studenckiego obozu wędrownego, natomiast rok później wędrowałam już w trzyosobowej grupie znajomych: z przyjaciółką ze studiów oraz chłopakiem rok wcześniej poznanym gdzieś na bieszczadzkim szlaku. Mieliśmy ambitny plan przejścia Bieszczadów w dwa tygodnie i w poprzek, od Sanoka do Ustrzyk Górnych, ale większość czasu spędziliśmy biwakując beztrosko to tu, to tam na brzegu solińskiego zalewu, do krańcowego celu naszej wyprawy udając się w pośpiechu, dwa dni przed końcem eskapady. Z naszego nadsolińskiego obozowiska wyruszyliśmy wtedy pomijając szlak turystyczny i kierując się według słońca na południowy wschód, w ten sposób maszerując przez bieszczadzki busz po zapomnianych i zarośniętych ścieżkach, na których nie było widać śladów ludzkich stóp. Odciski racic, łap oraz pazurów spotykaliśmy natomiast często.



ZAPĘTLENIE

W tym roku miałyśmy z Kasią do dyspozycji zaledwie trzy pełne dni pobytu na miejscu, z trudem wykrojone z napiętego grafiku zajęć mojej przyjaciółki. Zgodziłyśmy się więc rozpocząć bieszczadzką przygodę od spacerowego objechania samochodem Kasi wszystkich możliwych obwodnic tego zakątka, których odkryłyśmy nieco więcej niż słynne dwie, zwane też pętlami: Wielką oraz Małą. Po pewnym czasie nasze spacerowe tempo przeszło w jazdę nieco szybszą, kiedy okazało się, że bieszczadzkie obwodnice niemiłosiernie ciągną się i ciągną częstymi serpentynami, to w górę, to w dół, to w lewo, to w prawo, i znowu na odwrót.

Bieszczadzkie szosy, przeciw budowie których tak bardzo protestowano w latach mojej młodości, zaprowadziły nas przez Czarną Górną, ciągnącą się przez parę kilometrów wzdłuż wielkiej obwodnicy, do Czarnej Dolnej, ciągnącej się kręcie również przez parę kilometrów wzdłuż drogi bocznej, na krańcu której oddałam się poszukiwaniom zakładu karnego dla mężczyzn, przez teren którego czterdzieści lat temu, po dwudniowej dzikiej przeprawie znad Soliny, wyszliśmy - moja ówczesna przyjaciółka, mój ówczesny chłopak i ja - z bieszczadzkiego buszu do świata bardziej cywilizowanego, czyli do tych na kilometry długich wiosek. Teraz bardzo miły starszy zamożny mieszkaniec Czarnej, mijający nas terenowym samochodem na polnej drodze otoczonej łąkami i prowadzącej do pamiętnego lasu, pokazał Kasi i mnie budynki po dawnym więziennym gospodarstwie rolnym, w którym kiedyś pracowali mężczyźni z końcówkami wyroków. Murowane szeregowe baraki zostały kilka lat temu przekształcone przez władze gminy na mieszkania.

Dawnych zabudowań nie pamiętałam zbyt dokładnie, natomiast po ogromnej otwartej przestrzeni gospodarstwa, rozległym placu o wymiarach liczonych chyba w setkach bieżących metrów, pełnym bali ze ściętych drzew oraz maszyn i ciągników, wśród których czterdzieści lat temu uwijali się robotnicy w zastanawiająco jednolitych drelichowych uniformach, a na który nieświadomie wmaszerowaliśmy wprost z lasu znajdującego się na jego nieogrodzonych tyłach – zostało jedynie wspomnienie wpisane w moją pamięć. Szliśmy wtedy tak przed siebie przez ten dziwny pegeer, aż doszliśmy do bramy z opuszczonym biało-czerwonym szlabanem i wartownikiem z karabinem na ramieniu. Na nasz widok wartownik podniósł szlaban i spokojnie wyjaśnił, że właśnie wychodzimy z więzienia.

Do miejsca naszego ówczesnego ostatniego biwaku nad wodami solińskiego zalewu, skąd czterdzieści lat temu wyszliśmy we trójkę w drogę, która do więzienia nas zaprowadziła, Kasi i mnie nie udało się teraz dotrzeć, gdyż znajduje się ono w pozostałościach dawnej dziczy, do której nie doprowadzono jeszcze żadnej bitej drogi, a samochód Kasi nie jest przystosowany do pokonywania leśnych wertepów. Ograniczyłyśmy się więc do krótkiego postoju przed jedynym sklepem w pobliskiej Teleśnicy Oszwarowej, w której niemal pół wieku temu kupowaliśmy chleb, bo pewnie niewiele więcej można było tam wtedy nabyć, aby teraz zasięgnąć języka o dawnym swojskim skrawku nadsolińskiego brzegu. Właścicielka sklepiku pełnego wszystkiego, przywykła do pełnienia funkcji nieformalnego punktu informacji turystycznej, potwierdziła, że owszem, na półwyspie o nazwie Sokole znajdowała się hodowla byków, które pewnego dnia dawno temu przeszły ławą przez nasze jednonamiocikowe obozowisko, i że hodował je słynny samotnik Henryk Victorini, którego nazwiskiem nazwano sąsiednią zatokę, ale o którego istnieniu i legendzie chyba nie wiedzieliśmy przed czterdziestu laty. Leżąc wtedy w naszym namiociku twarzami do ziemi w oczekiwaniu na to, co zrobią obwąchujące namiot byki, usłyszeliśmy głos jakiegoś mężczyzny przywołujący rogaciznę do porządku. A potem, po przemarszu byków, zobaczyliśmy jedynie oddalającą się wraz z bykami jego samotną sylwetkę.



PAMIĘĆ FOTOGRAFICZNA

Kasia Wichrowska, zajęta dwuletnią córeczką, zapamiętała jedynie nazwy niektórych miejsc, gdzie przed dwunastu laty spędzała z mężem weekendy: Arłamów, Cisna, Ustrzyki Górne. Teraz, po naszym powrocie z czerwcowego wypadu w tamte rejony, znowu wpadła w taki wir obowiązków, że nie ma zbyt dużo czasu na wspólne z mężem odświeżenie tamtych wspomnień. Zbyt wiele spraw zawodowych oraz rodzinnych dzieje się tam, gdzie oboje mieszkają, i tam, gdzie każde z nich działa zawodowo, ale po krótkiej konsultacji uzupełnia listę o Bukowiec, Muczne i Tarnawę. Ja również nie jestem w stanie odświeżyć w pamięci nazw wszystkich miejsc, które zdobyłam ze studenckim wędrownym obozem lat temu czterdzieści i jeden. Pewną pomocą mogą być zrobione wtedy przeze mnie radzieckim aparatem fotograficznym marki smiena proste czarno-białe zdjęcia, które wklejone kiedyś do albumu i dość dokładnie opisane, układają się w ciekawy reportaż z tamtego wędrowania z plecakami na plecach. Nazwy miejsc pomagają odtworzyć przybliżoną trasę marszu: Zagórz - Prełuki - Chryszczata - Solinka - Wetlina - Wołkowyja.

Dwa razy oddaliłam się wtedy od grupy, najpierw samotnie eksplorując wieś, na którą kilka lat wcześniej zwrócił uwagę mój ojciec, ponieważ jej nazwa brzmi bardzo podobnie do naszego bardzo rzadkiego rodowego nazwiska, w poszukiwaniu ewentualnych śladów przodków, chociaż przekaz ogólnorodzinny wskazywał raczej na podrzeszowską wieś Markowa, której nazwa w niczym nie przypomina naszego nazwiska, ale z której nasz praprzodek miał dawno temu wywędrować na bardzo dalekie Podole. Podobnie jak wtedy, teraz również nie udało mi się poczynić żadnych ustaleń na temat naszych ewentualnych bieszczadzkich korzeni. Czterdzieści jeden lat temu okazało się, że we wsi nie ma siedziby parafii rzymsko-katolickiej, a tym samym starych ksiąg parafialnych, natomiast teraz okazało się, że siedziba erygowanej potem parafii oddalona jest od obwodnicy, którą z Kasią opuszczałyśmy Bieszczady, więc nie nalegałam na niepotrzebną zwłokę w drodze powrotnej do domu, który jest tam, gdzie jest, daleko zarówno od Bieszczadów, jak również od Podola, i w którym toczy się życie niezależne od tego, skąd mój ród.

Pamiętam również, jak czterdzieści jeden lat temu całkiem samotnie zdobyłam wetlińską połoninę. Dlaczego tak, tego już nie przypomnę sobie. Być może w jakiejś kolejnej studenckiej bazie namiotowej zatrzymało mnie życie towarzyskie, albo chwilowa niedyspozycja, ale być może powodem była moja niechęć do wysokości, która spowodowała, że wybrałam wejście łagodniejsze od tego, którym podążała cała obozowa grupa. Pamiętam także, pamięcią dawnych fotografii, że podobnie samotnie przewędrowałam z Wetliny do Brzegów Górnych, albo z Brzegów Górnych do Wetliny, być może nawet przejechałam tę trasę swoim ulubionym autostopem, być może nawet pokonałam ją pocztową furgonetką, na tle której ktoś zrobił mi zdjęcie moją smieną. Pamiętam jeszcze, że w Brzegach Górnych wśród otaczającej dziczy zastałam tylko jeden dom, w którym dobrzy ludzie nakarmili mnie czymś w głębokim talerzu, który na starej fotografii trzymam w rękach, siedząc na kruszących się schodkach domostwa, na tle brudnego tynku odrapanej ściany, w towarzystwie dwójki umorusanych, ale ładnie przyczesanych wiejskich dzieci, sama z włosami w nieładzie, umorusana jeszcze bardziej niż one błotem przebytej drogi, które grubą warstwą zaschło na butach typu pionierki i dalej na spodniach, którą to fotografię Kasia całościowo określiła mianem historycznej dokumentacji tamtej biednej epoki. A w talerzu podano mi chyba jagody. Albo jakąś zupę. Nie zapamiętam tego szczegółu, ale nadal pamiętam ulgę i wdzięczność, ale też wcześniejszy lęk i niepewność, kiedy na tamtym bezludziu miałam samotnie zbliżyć się do nieznanego samotnego domu nieznanych ludzi.



1975 - ja, gdzieś pomiędzy Wetliną i Brzegami Górnymi


SZCZYTY MOŻLIWOŚCI

Kasia i ja nie zdobyłyśmy w tym roku wetlińskiej połoniny, ale zdobyłyśmy obszerny i estetyczny pokój w jej okolicy, w ładnym i zadbanym domu ze wszelkimi wygodami, domu pięknie położonym w górnych rejonach regionu, z pięknym panoramicznym widokiem z potrójnego okna w naszym pokoju na piętrze, widokiem takim samym, jaki miałybyśmy zapewne z jej szczytu. Natomiast każdego dnia zdobywałyśmy pyszną przedpołudniową kawę w pobliskim luksusowym hotelu, a wieczorami kolacyjnie zdobywałyśmy karczmę, która zdążyła zdobyć zasłużoną renomę wśród turystów odwiedzających okolicę.

Nie zdobyłyśmy półwyspu Sokole, ani zatoki Victoriniego, ale bieszczadzki rollercoaster obwiózł nas większymi i mniejszymi obwodnicami dookoła całego solińskiego zalewu, zwanego również jeziorem. Na dłuższy spacer nad wodą zatrzymałyśmy się na półwyspie Jawor, z dala od komercyjnego hałasu takich mijanych po drodze rozbuchanych letniskowych miejscowości, jak Polańczyk lub Solina, dwukrotnie wjechawszy na szczyt i dwukrotnie zjechawszy ze szczytu góry o tej samej jaworowej nazwie, drogą łączącą zewnętrzny świat z rozległym wojskowym ośrodkiem wypoczynkowym, w którym czas zdawał się zatrzymać w epoce peerelu lat siedemdziesiątych, ośrodku ogólnie zmarniałym pod wpływem czasu, który minął od tamtych lat. Po dokonaniu przez nas stosownej opłaty wjazdowej, na teren ośrodka wpuścił nas oraz nasz samochód, podnosząc wyblakły szlaban, wartownik w cywilnej koszuli w kratę, i bez karabinu na ramieniu. Na jaworowym półwyspie Kasia i ja spacerem zdobyłyśmy zdezelowaną, ale nadal używaną przystań jachtową, oraz śliczny widok na jezioro będące olbrzymim zalewem utworzonym przez nie mniej olbrzymią zaporę wodną, którą z samochodu obejrzałyśmy z różnych stron, i która ze względu na swój ogrom może budzić zrozumiałą grozę.

Wspomnianej wetlińskiej połoniny nie zdobyłyśmy choćby dlatego, że nikt nie sugerował nam jej zdobycia. Znając moje obecne fizyczne ograniczenia, przed wyjazdem na południe znajomy polecił mi dość łagodne wejście od strony Brzegów Górnych prowadzące na połoninę sąsiednią, mającą w nazwie przymiotnik caryńska, czyli łąkowa, ale już na miejscu ktoś inny doradził nam wejście na nią od strony Małej Rawki, bardziej strome, ale krótsze, szlakiem - jak zrozumiałam - usianym stojącymi wzdłuż trasy ławeczkami. I tak, wypatrując zapowiadanych ławeczek, doszłyśmy tam, dokąd dałam radę dojść, czyli dość wysoko, ponieważ dopiero tam, na wysokości dwóch trzecich drogi na szczyt, znajdowała się pierwsza z ławeczek. Następna podobno jest na samym szczycie, ale zdobycie tej drugiej ławeczki zostawiłyśmy na inną okazję.



2016 - ja, widok z Caryńskiej


.