WYSOKOŚCI, GŁĘBOKOŚCI
Pochodzenie
tytułowego angielskiego wyrazu nie jest jasne. Podobno w licznych
językach odpowiednikiem przytoczonego słowa jest określenie rosyjskie góry,
jako że już ponad trzy wieki temu budowano tam dla celów rozrywkowych
kręte lodowe rynny, którymi jeżdżono na sankach, i które uznaje się za
pierwsze zabawowe kolejki górskie. Ponieważ jednak w języku rosyjskim
takie urządzenia noszą miano gór amerykańskich, sprawa nazewnictwa pozostaje niewyjaśniona.
Nie ona jednak, lecz sam charakter rollercoasterowej rozrywki stanowi
wytłumaczenie mojego do niej dystansu. Nie przepadam bowiem za
rozrywkami na wysokościach, również tymi, w których wysokość mierzy się
głębokością od poziomu tafli wody liczoną w dół.
Nie rozumiem więc dlaczego Katarzyna Wichrowska, moja przyjaciółka poznana przez internet, która mogłaby z powodzeniem być moją córką, zawzięła się, aby przywracać mnie do życia
poprzez sporty wodne w rodzaju yachtingu nad dużą głębokością, albo
przynajmniej kayakingu nad głębokościami o wiele mniejszymi. Czy
dlatego, że woda stanowi swoistą podstawę życia, że podobno życie na
ziemi bierze swój początek z wody, że taka była i jest biblijna
chronologia dzieła stworzenia, że istnieją wody płodowe, że jest woda
chrzcielna, czy też dlatego, że woda stanowi zdecydowaną część naszego
organizmu? W zamierzeniu Kasi spływ kajakowy miał cztery lata temu
uświetnić moje sześćdziesiąte urodziny, ale szczęśliwie udało mi się
przesunąć w czasie zapowiadaną atrakcję - na czas moich
siedemdziesiątych urodzin. Na razie więc wspólnie zdobywamy wysokości
mierzone metrami ponad poziomem morza. Podczas naszej tradycyjnej
wiosennej samotnej wędrówki, kiedy Kasi udaje się wykroić choćby
króciutki urlop, a Pan Wichrowski
może zająć się przychówkiem w osobach dwóch bardzo żywotnych córek, rok
temu na przykład konną bryczką zdobyłyśmy w maju tatrzańską Dolinę
Kościeliską, w tym roku natomiast wsiadłyśmy w czerwcu na bieszczadzki
obwodnicowy rollercoaster.
2016 - Kasia, widok z Połoniny Caryńskiej |
LATA TEMU
Państwo
Wichrowscy w różnych porach roku spędzili kiedyś w Bieszczadach kilka
rodzinnych weekendów, za każdym razem zatrzymując się w innej
miejscowości, jednak wspomnienia Kasi z tamtego czasu wypełnione są
przede wszystkim obrazami ówcześnie dwuletniej Starszej Panny
Wichrowskiej, na której skupiała się prawie cała czujna uwaga
rodzicielki. W tym roku starsza córka Kasi skończyła czternaście lat, a
jej mama po raz pierwszy od tamtego czasu wybrała się ponownie w
Bieszczady, tym razem ze mną, ramię w ramię,
pilnując, żebym nie zrobiła sobie jakiejś krzywdy. Ja natomiast
wróciłam w Bieszczady po czterdziestoletniej przerwie, ramię w ramię z
moją młodszą przyjaciółką, biorąc na siebie wszelkie sprawy
organizacyjne związane z wyjazdem, aby Kasia miała chwilę wytchnienia od
zabieganej codzienności.
Po
raz pierwszy Bieszczady odwiedziłam w połowie lat siedemdziesiątych
ubiegłego wieku, jako uczestniczka dość przypadkowego niewielkiego
studenckiego obozu wędrownego, natomiast rok później wędrowałam już w
trzyosobowej grupie znajomych: z przyjaciółką ze studiów oraz chłopakiem
rok wcześniej poznanym gdzieś na bieszczadzkim szlaku. Mieliśmy ambitny
plan przejścia Bieszczadów w dwa tygodnie i w poprzek, od Sanoka do
Ustrzyk Górnych, ale większość czasu spędziliśmy biwakując beztrosko to
tu, to tam na brzegu solińskiego zalewu, do krańcowego celu naszej
wyprawy udając się w pośpiechu, dwa dni przed końcem eskapady. Z naszego
nadsolińskiego obozowiska wyruszyliśmy wtedy pomijając szlak
turystyczny i kierując się według słońca na południowy wschód, w ten
sposób maszerując przez bieszczadzki busz po zapomnianych i zarośniętych
ścieżkach, na których nie było widać śladów ludzkich stóp. Odciski
racic, łap oraz pazurów spotykaliśmy natomiast często.
ZAPĘTLENIE
W
tym roku miałyśmy z Kasią do dyspozycji zaledwie trzy pełne dni pobytu
na miejscu, z trudem wykrojone z napiętego grafiku zajęć mojej
przyjaciółki. Zgodziłyśmy się więc rozpocząć bieszczadzką przygodę od
spacerowego objechania samochodem Kasi wszystkich możliwych obwodnic
tego zakątka, których odkryłyśmy nieco więcej niż słynne dwie, zwane też
pętlami: Wielką oraz Małą.
Po pewnym czasie nasze spacerowe tempo przeszło w jazdę nieco szybszą,
kiedy okazało się, że bieszczadzkie obwodnice niemiłosiernie ciągną się i
ciągną częstymi serpentynami, to w górę, to w dół, to w lewo, to w
prawo, i znowu na odwrót.
Bieszczadzkie
szosy, przeciw budowie których tak bardzo protestowano w latach mojej
młodości, zaprowadziły nas przez Czarną Górną, ciągnącą się przez parę
kilometrów wzdłuż wielkiej obwodnicy, do Czarnej Dolnej, ciągnącej się
kręcie również przez parę kilometrów wzdłuż drogi bocznej, na krańcu
której oddałam się poszukiwaniom zakładu karnego dla mężczyzn, przez
teren którego czterdzieści lat temu, po dwudniowej dzikiej przeprawie
znad Soliny, wyszliśmy - moja ówczesna przyjaciółka, mój ówczesny
chłopak i ja - z bieszczadzkiego buszu do świata bardziej
cywilizowanego, czyli do tych na kilometry długich wiosek. Teraz bardzo
miły starszy zamożny mieszkaniec Czarnej, mijający nas terenowym
samochodem na polnej drodze otoczonej łąkami i prowadzącej do pamiętnego
lasu, pokazał Kasi i mnie budynki po dawnym więziennym gospodarstwie
rolnym, w którym kiedyś pracowali mężczyźni z końcówkami wyroków.
Murowane szeregowe baraki zostały kilka lat temu przekształcone przez
władze gminy na mieszkania.
Dawnych
zabudowań nie pamiętałam zbyt dokładnie, natomiast po ogromnej otwartej
przestrzeni gospodarstwa, rozległym placu o wymiarach liczonych chyba w
setkach bieżących metrów, pełnym bali ze ściętych drzew oraz maszyn i
ciągników, wśród których czterdzieści lat temu uwijali się robotnicy w
zastanawiająco jednolitych drelichowych uniformach, a na który
nieświadomie wmaszerowaliśmy wprost z lasu znajdującego się na jego
nieogrodzonych tyłach – zostało jedynie wspomnienie wpisane w moją
pamięć. Szliśmy wtedy tak przed siebie przez ten dziwny pegeer, aż
doszliśmy do bramy z opuszczonym biało-czerwonym szlabanem i
wartownikiem z karabinem na ramieniu. Na nasz widok wartownik podniósł
szlaban i spokojnie wyjaśnił, że właśnie wychodzimy z więzienia.
Do
miejsca naszego ówczesnego ostatniego biwaku nad wodami solińskiego
zalewu, skąd czterdzieści lat temu wyszliśmy we trójkę w drogę, która do
więzienia nas zaprowadziła, Kasi i mnie nie udało się teraz dotrzeć,
gdyż znajduje się ono w pozostałościach dawnej dziczy, do której nie
doprowadzono jeszcze żadnej bitej drogi, a samochód Kasi nie jest
przystosowany do pokonywania leśnych wertepów. Ograniczyłyśmy się więc
do krótkiego postoju przed jedynym sklepem w pobliskiej Teleśnicy
Oszwarowej, w której niemal pół wieku temu kupowaliśmy chleb, bo pewnie
niewiele więcej można było tam wtedy nabyć, aby teraz zasięgnąć języka o
dawnym swojskim skrawku nadsolińskiego brzegu. Właścicielka sklepiku
pełnego wszystkiego, przywykła do pełnienia funkcji nieformalnego punktu
informacji turystycznej, potwierdziła, że owszem, na półwyspie o nazwie
Sokole
znajdowała się hodowla byków, które pewnego dnia dawno temu przeszły
ławą przez nasze jednonamiocikowe obozowisko, i że hodował je słynny samotnik Henryk Victorini,
którego nazwiskiem nazwano sąsiednią zatokę, ale o którego istnieniu i
legendzie chyba nie wiedzieliśmy przed czterdziestu laty. Leżąc wtedy w
naszym namiociku twarzami do ziemi w oczekiwaniu na to, co zrobią
obwąchujące namiot byki, usłyszeliśmy głos jakiegoś mężczyzny
przywołujący rogaciznę do porządku. A potem, po przemarszu byków,
zobaczyliśmy jedynie oddalającą się wraz z bykami jego samotną sylwetkę.
PAMIĘĆ FOTOGRAFICZNA
Kasia
Wichrowska, zajęta dwuletnią córeczką, zapamiętała jedynie nazwy
niektórych miejsc, gdzie przed dwunastu laty spędzała z mężem weekendy:
Arłamów, Cisna, Ustrzyki Górne. Teraz, po naszym powrocie z czerwcowego
wypadu w tamte rejony, znowu wpadła w taki wir obowiązków, że nie ma
zbyt dużo czasu na wspólne z mężem odświeżenie tamtych wspomnień. Zbyt
wiele spraw zawodowych oraz rodzinnych dzieje się tam, gdzie oboje
mieszkają, i tam, gdzie każde z nich działa zawodowo, ale po krótkiej
konsultacji uzupełnia listę o Bukowiec, Muczne i Tarnawę. Ja również nie
jestem w stanie odświeżyć w pamięci nazw wszystkich miejsc, które
zdobyłam ze studenckim wędrownym obozem lat temu czterdzieści i jeden.
Pewną pomocą mogą być zrobione wtedy przeze mnie radzieckim aparatem
fotograficznym marki smiena proste czarno-białe zdjęcia, które wklejone
kiedyś do albumu i dość dokładnie opisane, układają się w ciekawy
reportaż z tamtego wędrowania z plecakami na plecach. Nazwy miejsc
pomagają odtworzyć przybliżoną trasę marszu: Zagórz - Prełuki -
Chryszczata - Solinka - Wetlina - Wołkowyja.
Dwa
razy oddaliłam się wtedy od grupy, najpierw samotnie eksplorując wieś,
na którą kilka lat wcześniej zwrócił uwagę mój ojciec, ponieważ jej
nazwa brzmi bardzo podobnie do naszego bardzo rzadkiego rodowego
nazwiska, w poszukiwaniu ewentualnych śladów przodków, chociaż przekaz
ogólnorodzinny wskazywał raczej na podrzeszowską wieś Markowa, której
nazwa w niczym nie przypomina naszego nazwiska, ale z której nasz praprzodek miał dawno temu wywędrować na bardzo dalekie Podole.
Podobnie jak wtedy, teraz również nie udało mi się poczynić żadnych
ustaleń na temat naszych ewentualnych bieszczadzkich korzeni.
Czterdzieści jeden lat temu okazało się, że we wsi nie ma siedziby
parafii rzymsko-katolickiej, a tym samym starych ksiąg parafialnych,
natomiast teraz okazało się, że siedziba erygowanej potem parafii
oddalona jest od obwodnicy, którą z Kasią opuszczałyśmy Bieszczady, więc
nie nalegałam na niepotrzebną zwłokę w drodze powrotnej do domu, który
jest tam, gdzie jest, daleko zarówno od Bieszczadów, jak również od
Podola, i w którym toczy się życie niezależne od tego, skąd mój ród.
Pamiętam również, jak czterdzieści jeden lat temu całkiem samotnie zdobyłam wetlińską połoninę.
Dlaczego tak, tego już nie przypomnę sobie. Być może w jakiejś kolejnej
studenckiej bazie namiotowej zatrzymało mnie życie towarzyskie, albo
chwilowa niedyspozycja, ale być może powodem była moja niechęć do
wysokości, która spowodowała, że wybrałam wejście łagodniejsze od tego,
którym podążała cała obozowa grupa. Pamiętam także, pamięcią dawnych
fotografii, że podobnie samotnie przewędrowałam z Wetliny do Brzegów
Górnych, albo z Brzegów Górnych do Wetliny, być może nawet przejechałam
tę trasę swoim ulubionym autostopem,
być może nawet pokonałam ją pocztową furgonetką, na tle której ktoś
zrobił mi zdjęcie moją smieną. Pamiętam jeszcze, że w Brzegach Górnych
wśród otaczającej dziczy zastałam tylko jeden dom, w którym dobrzy
ludzie nakarmili mnie czymś w głębokim talerzu, który na starej
fotografii trzymam w rękach, siedząc na kruszących się schodkach
domostwa, na tle brudnego tynku odrapanej ściany, w towarzystwie dwójki
umorusanych, ale ładnie przyczesanych wiejskich dzieci, sama z włosami w
nieładzie, umorusana jeszcze bardziej niż one błotem przebytej drogi,
które grubą warstwą zaschło na butach typu pionierki i dalej na
spodniach, którą to fotografię Kasia całościowo określiła mianem
historycznej dokumentacji tamtej biednej epoki. A w talerzu podano mi
chyba jagody. Albo jakąś zupę. Nie zapamiętałam tego szczegółu, ale nadal
pamiętam ulgę i wdzięczność, ale też wcześniejszy lęk i niepewność,
kiedy na tamtym bezludziu miałam samotnie zbliżyć się do nieznanego
samotnego domu nieznanych ludzi.
1975 - ja, gdzieś pomiędzy Wetliną i Brzegami Górnymi |
SZCZYTY MOŻLIWOŚCI
Kasia
i ja nie zdobyłyśmy w tym roku wetlińskiej połoniny, ale zdobyłyśmy
obszerny i estetyczny pokój w jej okolicy, w ładnym i zadbanym domu ze
wszelkimi wygodami, domu pięknie położonym w górnych rejonach regionu, z
pięknym panoramicznym widokiem z potrójnego okna w naszym pokoju na
piętrze, widokiem takim samym, jaki miałybyśmy zapewne z jej szczytu.
Natomiast każdego dnia zdobywałyśmy pyszną przedpołudniową kawę w
pobliskim luksusowym hotelu, a wieczorami kolacyjnie zdobywałyśmy
karczmę, która zdążyła zdobyć zasłużoną renomę wśród turystów
odwiedzających okolicę.
Nie
zdobyłyśmy półwyspu Sokole, ani zatoki Victoriniego, ale bieszczadzki
rollercoaster obwiózł nas większymi i mniejszymi obwodnicami dookoła
całego solińskiego zalewu, zwanego również jeziorem. Na dłuższy spacer
nad wodą zatrzymałyśmy się na półwyspie Jawor, z dala od komercyjnego
hałasu takich mijanych po drodze rozbuchanych letniskowych miejscowości,
jak Polańczyk lub Solina, dwukrotnie wjechawszy na szczyt i dwukrotnie
zjechawszy ze szczytu góry o tej samej jaworowej nazwie, drogą łączącą
zewnętrzny świat z rozległym wojskowym ośrodkiem wypoczynkowym, w którym
czas zdawał się zatrzymać w epoce peerelu lat siedemdziesiątych,
ośrodku ogólnie zmarniałym pod wpływem czasu, który minął od tamtych
lat. Po dokonaniu przez nas stosownej opłaty wjazdowej, na teren ośrodka
wpuścił nas oraz nasz samochód, podnosząc wyblakły szlaban, wartownik w
cywilnej koszuli w kratę, i bez karabinu na ramieniu. Na jaworowym
półwyspie Kasia i ja spacerem zdobyłyśmy zdezelowaną, ale nadal używaną
przystań jachtową, oraz śliczny widok na jezioro będące olbrzymim
zalewem utworzonym przez nie mniej olbrzymią zaporę wodną, którą z
samochodu obejrzałyśmy z różnych stron, i która ze względu na swój ogrom
może budzić zrozumiałą grozę.
Wspomnianej
wetlińskiej połoniny nie zdobyłyśmy choćby dlatego, że nikt nie
sugerował nam jej zdobycia. Znając moje obecne fizyczne ograniczenia,
przed wyjazdem na południe znajomy polecił mi dość łagodne wejście od
strony Brzegów Górnych prowadzące na połoninę sąsiednią, mającą w nazwie przymiotnik caryńska, czyli łąkowa, ale już na miejscu ktoś inny doradził nam wejście na nią od strony Małej Rawki,
bardziej strome, ale krótsze, szlakiem - jak zrozumiałam - usianym
stojącymi wzdłuż trasy ławeczkami. I tak, wypatrując zapowiadanych
ławeczek, doszłyśmy tam, dokąd dałam radę dojść, czyli dość wysoko,
ponieważ dopiero tam, na wysokości dwóch trzecich drogi na szczyt,
znajdowała się pierwsza z ławeczek. Następna podobno jest na samym
szczycie, ale zdobycie tej drugiej ławeczki zostawiłyśmy na inną okazję.
2016 - ja, widok z Caryńskiej |
.