BIESZCZADY JAK BESKIDY?
Dotychczas nie napisałam, że nie byłam pewna poprawnej odmiany słowa, którym w poprzedniej notce żonglowałam na wiele przypadków.
Prawdę powiedziawszy, byłam na tyle niepewna składni, że zdecydowałam
się odwołać do internetowej pomocy językowej: „Od średniowiecza zarówno
Beskidy jak i Bieszczady występowały w dwóch obocznych formach:
Bieszczad (formalnie liczba pojedyncza, która oznaczała zbiorowość) i
Bieszczady (plurale tantum). Od Bieszczad tworzono liczbę mnogą
Bieszczady i wtedy dopełniacz brzmiał Bieszczadów (jak układ – układy –
układów). Natomiast Bieszczady (plurale tantum) odmieniają się jak sanki
– sanek, Karpaty – Karpat, Tatry – Tatr i dopełniacz brzmiał Bieszczad.
Obydwie formy dopełniacza są zatem właściwe ze względu na różną w
średniowieczu postać liczby: liczba mnoga albo plurale tantum.” [sjp]
Z powyższego wyjaśnienia zrozumiałam tyle, że jeśli w tekście o Bieszczadach w życiu Katarzyny Wichrowskiej
oraz moim będę używała bardziej wpadającego mi w ucho dopełniacza w
brzemieniu „Bieszczadów” - nie będzie to błędem. Co też konsekwentnie
czyniłam. Obecnie natomiast, równie konsekwentnie, wspomnę na wieczną
rzeczy pamiątkę o innych aspektach naszej czerwcowej wyprawy w tamte
rejony, o których ze względów kompozycyjnych nie wspomniałam w tekście
poprzednim.
POGODA W CISNEJ
A
więc: miałyśmy wspaniałą pogodę, nie za gorącą i nie za zimną, z
minimalnymi opadami krótkich deszczów, które nadawszy rześkości cudownie
czystemu powietrzu znikały, ustępując miejsca nie zanadto narzucającemu
się słońcu. Jedynie trzeci, czyli ostatni dzień naszego pobytu w
Bieszczadach, w którym postanowiłyśmy zaatakować Połoninę Caryńską,
zmęczył nas nieco upałem.
Nie
wiem więc dlaczego, pomimo tak sprzyjającej pogody, ilekroć
przejeżdżałyśmy obwodnicą przez pogodną Cisnę lub w jej pobliżu,
przychodził mi na myśl dawny przebój Krystyny Prońko o deszczu w tej miejscowości, którego na co dzień raczej sobie nie podśpiewuję. Z kolei jeszcze dawniejszy przebój Wojciecha Gąsowskiego o wzgórzach nad bieszczadzkim sztucznym jeziorem,
który czasami przychodzi mi ni z tego ni z owego na myśl, zupełnie nie
rezonował we mnie, kiedy samochodem Kasi pokonywałyśmy nadsolińskie
nierówności terenu.
Skoro o Cisnej mowa, żałuję poniewczasie, że nie zatrzymałyśmy się w niej, żeby na przykład odwiedzić tamtejszą Siekierezadę,
której reklamę przecież mijałyśmy wielokrotnie, ale żadna z nas jakoś
nie wpadła na pomysł tropienia bieszczadzkich ścieżek Edwarda Stachury.
Znajomy, który przed moim wyjazdem w tamte strony zasugerował wejście na
Połoninę Caryńską, albo przynajmniej spacerowe zdobycie schroniska
leżącego na zboczu Małej Rawki, żebym jednak coś w rodzaju jakiegoś
szczytu w tych górach zdobyła, zapomniał wspomnieć o atrakcjach Cisnej:
wspomnianym już tak zwanym kultowym lokalu, albo innym, bardziej
kulinarnym niż kultowym, serwującym typowe dania kuchni łemkowskiej.
Szkoda, że powiedział o nich dopiero po moim powrocie, bo do zdobywania
takich szczytów Kasia i ja mamy szczególne predyspozycje.
PRZEŁĘCZ NA PARKINGU
Wejścia
na połoninę łąkową, czyli po tamtejszemu caryńską, dokonałyśmy od
strony parkingu usadowionego na przełęczy zwanej Wyżniańską, u stóp
wspomnianej Małej Rawki, po stronie południowej szosy oddzielającej
podejścia na oba wzniesienia i będącej częścią wielkiej bieszczadzkiej
obwodnicy.
Może
nie zdobyłybyśmy dwóch trzecich wspomnianej połoniny, gdyby wcześniej
udało nam się, jak sugerował mój znajomy, spacerkiem udać się pod górkę,
na zboczu której znajduje się schronisko o precyzyjnie brzmiącej nazwie
Pod Małą Rawką, w czym jednak przeszkodziło nam stado bydła w postaci
licznych krów oraz nieco mniej licznych młodych byczków, które z
pobliskich łąk, na których samopas się pasły, przywędrowały na
znajdujący się u podnóża tej małej górki parking, i zaczęły rozchodzić
się po nim.
Czułam,
że moja towarzyszka, miłośniczka mleka oraz mlecznej rogacizny, była
skłonna przejść w kierunku drogi do schroniska poprzez stado
wypełniające duży plac do parkowania samochodów, co uczyniłaby zapewne
krokiem równie spokojnym jak niespieszne były kroki coraz liczniej
wypełniających parking zwierząt. Ja jednak, mimo że też jestem
miłośniczką białego napoju, nie znajdowałam w sobie wystarczającej
fascynacji rogacizną, aby przejść jak gdyby nigdy nic pośród tego stada,
nawet wtedy, gdy zajął się nim bardzo miły pan parkingowy.
PIWA I WINA
Piwa
nie ponoszą winy za to, że nie one, lecz wino witało nas w
Bieszczadach, co stało się za sprawą uroczo położonego domu, w którym
miałyśmy się zatrzymać, i w którym pod całkowitą nieobecność właścicieli
tego malowniczego siedliska witała nas winem para jedynych wtedy gości,
która przybyła parę godzin wcześniej i jakimś sposobem otrzymała klucze
do posesji oraz pokojów, i która w saloniku na dole raczyła się tym
trunkiem, kiedy przyjechałyśmy późnym wieczorem.
Właściciele
natomiast przez cały okres naszego pobytu utrzymywali z nami kontakt
wyłącznie telefoniczny, co kojarzyło mi się ze scenerią popularnego
niegdyś serialu o aniołkach Charliego, którego żadna z pracujących dla
niego anielskich agentek nigdy nie widziała na oczy. Co więcej, w
pierwszym dniu naszego tam pobytu otrzymałyśmy od gospodarzy telefon z
prośbą o wpuszczenie do domu kolejnego gościa, którego ostatecznie
podobnie jak nas - czyli pewnie również winem - przyjęli goście
wcześniejsi, bogato zaopatrzeni w ten trunek, jako że my obwodnicą
objeżdżałyśmy właśnie całkiem inne rejony regionu, przejeżdżając między
innymi przez Uherce Mineralne, miłośnikom piwa znane z lokalnego mikrobrowaru produkującego na przykład piwo o wdzięcznej nazwie Deszcz w Cisnej, a także inne, bardziej męskie, jak choćby to pod tytułem Wataha,
które nieco później, w hotelu, w którym co rano raczyłyśmy się poranną
kawą, każda z nas zakupiła na prezent dla znajomych panów.
Przy okazji piwnych zakupów Kasia obdarowała mnie nabytym w tym samym miejscu regionalnym zestawem autorskich czekoladek inspirowanych smakami różnych znanych win,
na które obok oczywistej czekolady składały się mniej oczywiste
dodatki, takie jak cząsteczki suszonego selera, grzybów, estragonu,
kandyzowanych fiołków lub kandyzowanego jaśminu, dodatkowo leżakowane na
przykład w dymie z mokrego siana lub w płatkach róż. Po powrocie do
domu nad morzem, sukcesywnie wsmakowując się w nie w porze porannej
kawy, jak również smakując oryginalne angielskie maślane ciasteczka
otrzymane od Kasi jako dodatek do moich popołudniowych herbat,
wspominałam nostalgicznie bieszczadzką dzicz.
MAŁY ŚWIAT
Nasz
bieszczadzki gospodarz pojawił się jednak tuż przed naszym wyjazdem,
aby rozliczyć się z nami za pobyt i jednocześnie wyjaśnić swoją
wcześniejszą nieobecność, wynikającą z poważnych losowych okoliczności.
Od słowa do słowa okazało się, że razem z Kasią mają wspólnych znajomych
w mieście jego stałego zamieszkania.
Z
kolei ja, dwa dni wcześniej, podczas kolacji w pobliskiej karczmie,
natknęłam się na pewnego znajomego z oddalonego o prawie 800 kilometrów
mojego miasta. W pierwszej chwili oboje patrzyliśmy na siebie z
niedowierzaniem, gdyż zasadniczo po to wyjeżdża się urlopowo tak daleko,
aby oderwać uwagę nie tylko od widoku znanych miejsc, ale również od
widoku znanych twarzy, więc w nowej scenerii czasami trudno jest szybko
zidentyfikować osobę tak niespodzianie napotkaną.
Przy
okazji tego nieoczekiwanego spotkania Kasia przytomnie i prawniczo
stwierdziła, że jeśli ktoś z moich znajomych miałby wątpliwości, czy
moje opowieści o naszych wspólnych eskapadach nie są fantazjami, zawsze
mogę odwołać się do spotkanego znajomego jako świadka chociażby
kulinarnego aspektu naszych wędrówek ramię w ramię.
Na
dobrą sprawę podobne świadectwa mogą również pochodzić od naszych
wspólnych bardzo realnych znajomych, dość dobrze znanych w naszej
cząsteczce świata wirtualnego. Spotkania z Ewą Filipczuk kilkakrotnie opisywałam w notkach z tej serii, ale na temat wcześniejszych odwiedzin u Państwa Fymów
dotychczas dyskretnie milczałam. Teraz postanowiłam nadmienić również o
tych serdecznych spotkaniach przy okazji każdorazowej Kasi oraz mojej
bytności w okolicach miasta, które Państwo Fymowie zamieszkują.
Podobnie
było teraz, przed wyruszeniem w Bieszczady, które Państwo Fymowie znają
bardzo dobrze. Zostałyśmy więc na drogę wyposażone przez nich w mapę,
przewodnik oraz praktyczne rady - podczas popołudniowej herbaty, którą z
jednej strony podawała nam pani domu, a z drugiej, w maleńkiej
plastikowej zastawie, podobnie gościnnie serwowała trzyletnia panna
Fymówna, której towarzyszyła najmłodsza z latorośli, jej rezolutna
roczna siostrzyczka. Starsze rodzeństwo znika już w swoich własnych
nastoletnich sprawach i chodzi samodzielnie po swoich coraz bardziej
dorosłych drogach, w odróżnieniu od dwójki małych siostrzyczek, które
dopiero zaczynają poznawać świat na dróżkach drobionych małymi kroczkami
przy boku rodziców.
BESKIDY JAK BIESZCZADY?
Jeśli
Pan Bóg pozwoli, to niebawem będę wspólnie z rodziną Państwa
Wichrowskich nieco dłużej urlopować w ich górskim domu położonym w
Beskidzie, ale nie w Bieszczadzie, czyli inaczej mówiąc, nie w
Bieszczadach, lecz w Beskidach. Niewykluczone więc, że chcąc potem
opisać tamte strony, będę musiała ponownie sięgnąć do słownika języka
ojczystego, żeby ostatecznie ustalić, jakiej formy dopełniacza będę
chciała wtedy używać, gdyż jak zrozumiałam, ma ona podobne
średniowieczne korzenie, jak ten region, do wspomnień o którym
powróciłam w kończącej się właśnie notce.
Szkoda,
że nie udało mi się w niej wspomnieć o poszukiwaniu bieszczadzkiego
hipisa, który kiedyś produkował świetne kozie sery, a może raczej o
poszukiwaniu producenta świetnych kozich serów, który żył tam kiedyś jak
hipis, a którego dwanaście lat temu podczas swoich bieszczadzkich
weekendów odkryli Państwo Wichrowscy. Kasia nie pamiętała dokładnego
adresu, jedynie wygląd okolicy oraz wygląd hipisa, więc kiedy w drodze
powrotnej w rodzinne strony zbliżałyśmy się do Komańczy, w okolicach
której mieszkał, ze wszystkich sił starałyśmy się na podstawie skrawków
jej wspomnień zlokalizować to ważne miejsce. Może nie tyle przy ich
pomocy, co dzięki dużemu szyldowi, udało nam się w końcu trafić do
miejsca produkcji kozich serów, które jednak nie wyglądało na siedzibę
hipisa, podobnie jak jego gospodarz, młody rolnik, nie wyglądał na syna
czy wnuka hipisa, ani się do takich koneksji przyznawał. Co więcej,
zupełnie nie kojarzył, kto w okolicy mógł dekadę temu produkować sery, o
które spytała go Kasia. Najważniejsze jednak, że te które u niego
zakupiłyśmy, były wyśmienite.
Żałuję
więc, że nie udało mi się w obecnej notce wspomnieć o tych kozich
serach, jako że staram się skrupulatnie spisywać wszystko ważne, co
wydarza się podczas naszych wędrówek ramię w ramię. Któregoś
dnia Kasia, która twierdzi, że od zawsze czuła i czuje się na
czterdzieści lat, spytała, czy ja nadal czuję się na dwadzieścia trzy
lata, jak czułam się przez wiele lat po ukończeniu dwudziestu trzech lat
ziemskiego życia, a co podobno deklarowałam jeszcze parę lat wstecz.
Odpowiedziałam, że już nie. Teraz czuję w sobie wyraźnie inną perspektywę: wieczność.
Czuję się na wieczność, w którą chcę w sobie, a także w mojej
towarzyszce, przenieść tutaj wysławiane, czyli wyrażane słowami, czyli
nazywane, przeżycia. Spisuję więc rzeczy na wieczną rzeczy pamiątkę.
Dlatego niedobrze się stało, że w notce, w której piszę o tym, o czym
wcześniej nie napisałam, nie udało mi się napisać o serze.
.