Mogłam zakończyć relację z tegorocznego wiosennego ramię w ramię
tak, jak ją zakończyłam, gdyby nie jeden z prezentów, którymi podczas
naszego czerwcowego wędrowania sukcesywnie obdarowywała mnie Kasia,
której z kolei obiecałam wyjaśnienie na piśmie bardzo ważnego związku
pomiędzy otrzymanym termosikiem, którego można używać jako kubka z
pompką i dziobkiem do picia, a moim czemadańczykiem, czyli podręczną i
bardzo poręczną walizeczką na kosmetyki i tym podobne, solidnej
amerykańskiej produkcji, który nabyłam przez internet parę lat wstecz,
dopasowując go kolorystycznie do super lekkiego torbo-plecaka na
kółkach, który posiadałam już wcześniej, i który domagał się takiego
praktycznego uzupełnienia. Relację z ramię w ramię zamieszczę jutro albo pojutrze, a dzisiaj - zapowiedziane wyjaśnienie.
*
Obecnie
już nie podróżuję dużo, ale mój amerykański czemadańczyk, niesamowicie
przemyślanie zaprojektowany, a przez to wypełniany przeze mnie po brzegi
kosmetykami i lekarstwami, a także innymi istotnymi w podróży
drobiazgami, wymagał lepszej walizkowej oprawy, tak aby można było
postawić go na sztywnej ściance solidnej walizki i stabilnie
przytwierdzić do wysuwanej rączki walizki, i tak przewozić ten mały
niemały ciężar podczas już nielicznych, ale jednak coraz trudniejszych
podróży, szczególnie tych z przesiadkami.
Nie
udało mi się dokupić oryginalnej walizki z tej samej amerykańskiej
serii, gdyż producent musiał dość dawno zaprzestać produkcji walizek,
skupiając się na wytwarzaniu toreb, plecaków i etui do laptopów,
tabletów, telefonów, kamer i aparatów fotograficznych. Drugiego takiego
samego czemadańczyka, na zapas, także nie można już było nigdzie dostać,
przez co ten stał się jeszcze bardziej cenny.
I
otóż całkiem niedawno, po wielu poszukiwaniach i próbach, całkiem
przypadkowo udało mi się w jednym z sieciowych marketów w moim mieście
trafić na dość szeroki wybór wymarzonych walizek w wymarzonym karminowym
kolorze. Uszyto je w Chinach, ale uszyto je bardzo dobrze, przez co nie
były tanie, chociaż - co ważne - były lekkie, bo przeznaczone do
podróży samolotowych, w które co prawda nie wybieram się, bo to za
wysoko, ale lekkość walizek potrafiłam docenić z innych powodów.
Zdecydowałam
się na zakup walizki średnich rozmiarów, czyli najbardziej praktycznej,
którą w razie potrzeby mogłabym uzupełnić moim starym torbo-plecakiem w
podobnym kolorze, albo jakąś inną torbą z mojej licznej kolekcji toreb
podróżnych w różnych kolorach i rozmiarach, w tym niedużą szaro-czarną
weekendową walizko-torbę tej samej co czemadańczyk amerykańskiej firmy,
chociaż już nie z tej samej linii, bo zapasy tamtej wyczerpały się,
którą jakiś czas po jego zakupie nabyłam również przez internet, w
czarnej rozpaczy, że walizki tej firmy znikają z internetu, a ta była
chyba jedynym i ostatnim dostępnym egzemplarzem, do tego przecenionym,
żeby już nie zaśmiecała magazynów.
W
domu nową walizkę średnich rozmiarów i karminowego koloru ustawiłam w
głównym pokoju w celu jej kontemplacji oraz koniecznego wietrzenia
nieuniknionego smrodu chińskich syntetyków. Z postawionym obok
czemadańczykiem, chociaż nie tak lśniąco nowym jak ona, kolorystycznie i
rodzajowo komponowała się bardzo korzystnie. Tak bardzo korzystnie, że
ogarnęło mnie estetyczne obrzydzenie na myśl o ewentualnej konieczności
uzupełnienia tego teamu o coś w innym kolorze, gdyby okazało się, że
może kiedyś będę musiała zabrać w podróż więcej rzeczy niż te, które
może pomieścić walizka średnich rozmiarów.
Szybkim
kursem taksówkowym tam i z powrotem udałam się do leżącego na granicach
mojego miasta marketu i zakupiłam walizę największą, szczęśliwa, że
nikt nie sprzątnął mi jej spod tak zwanego nosa. W domu postawiłam ją
obok walizy wcześniej zakupionej, wietrząc ją i kontemplując teraz obie,
wraz z towarzyszącym im niewielkim, ale jakże umiłowanym
czemadańczykiem.
Po
dwóch dniach kontemplacji połączonej z medytacją, porażona ostatnim
rachunkiem za taksówkę, zadzwoniłam do znajomego z prośbą o wywiezienie
mnie na obrzeża miasta w celu szybkiego i koniecznego zakupy walizki.
Tym razem dokupiłam walizkę małą, taką bardziej weekendową, żebym w
razie jakiegoś weekendowego wyjazdu, na które udaję się najwyżej trzy
razy w roku, nie musiała łączyć czemadańczyka ze świetnie ergonomicznie
przemyślaną walizką tej samej amerykańskiej firmy, ale jednak całkiem
innego koloru i nieco innego kształtu. Idąc przez rozległy sklep już z
daleka dostrzegłam z ulgą w sercu, że mała karminowa walizka czekała na mnie na
półce!
*
Walizy nadal wietrzą się w dużym pokoju, chociaż syntetyczny smród zdążył zniknąć, a średnia nawet towarzyszyła mi w ostatnim ramię w ramię,
bardzo udanie zastępując dotychczasowy torbo-plecak, na którym pomimo
heroicznych prób nigdy nie udawało się stabilnie ustawić czemadańczyka,
ale ja nadal nie mam pomysłu, gdzie mogłabym ten ogrom waliz
przechowywać. Na razie więc kontempluję ich urodę, podziwiając harmonię
kolorów, w którą pięknie, choć całkiem niezamierzenie ze strony
ofiarodawczyni, wpisał się otrzymany od nieświadomej mojej walizkowej
odysei Kasi - podróżny termosik w karminowym kolorze.
.